Frederik Pohl        Skarb w środku gwiezdnej tęczy



    Konstytucja - jeden



    Z dziennika pokładowego podpułkownika lotnictwa USA Sheffielda N. Jackmana, dowódcy Statku Kosmicznego Stanów Zjednoczonych "Konstytucja", dzień 40.

    Wszystko w porządku, przyjaciele. Dziękujemy Kierownictwu Wyprawy za porcję depesz prywatnych. Podobał nam się nadany przez was koncert, nawet nagraliśmy większą część, by móc go sobie odtwarzać, gdy łączność zacznie kaprysić.

    Zbliża się koniec szóstego tygodnia naszej wyprawy do Alfy Centaura - na planetę Alef i teraz, przekroczywszy granicę najdalszych dotychczas wypraw załogowych z Ziemi, zaczynamy odczuwać, że wyruszyliśmy w podróż: Ostatnia kontrola danych nawigacyjnych potwierdza zgodność z trajektorią zaplanowaną przez Kierownictwo Wyprawy. Oceniamy, że orbitę Plutona przekroczymy około godziny 1631 czasu pokładowego, czterdziestego dnia podróży, czyli dziś. Letski śledzi efekty wydłużania się czasu, które obecnie, gdy lecimy z prędkością równą około 6 procent szybkości światła, stają się znaczące i mówi, że w przybliżeniu będzie to za kwadrans druga rano waszego czasu. Uchwaliliśmy, że będziemy ten punkt uważać za granicę "wód terytorialnych". Od tego momentu opuścimy Układ Słoneczny i staniemy się pierwszymi istotami ludzkimi, które wstąpiły w głębie przestrzeni międzygwiezdnej. Zamierzamy to uczcić. Letski i Ann Becklund sporządzili flagę amerykańską, którą wyrzucimy za burtę przez Luk Obserwacji Numer Trzy wraz z płytką ze stali nierdzewnej z tekstem pożegnalnej mowy Prezydenta. Każdy z nas doda do tego coś z rzeczy osobistych. Ja pamiątkowy pierścień mojej promocji w Akademii Lotniczej.

    Od poprzednich raportów mało zmian. Dobrze dostosowujemy się do rozkładu zajęć. Już dawno ukończyliśmy całą kontrolę postartową i jak to przewidział Dr Knefhausen, czas zaczyna nam się dłużyć. O tej chwili aż do przybycia na planetę Alfa-Alef niewiele będziemy mieli zajęć naprawdę istotnych dla przebiegu lotu kosmicznego. Zgodziliśmy się więc na zaproponowany przez Kneffiego plan rozrywek, posługując się arkuszami roboczymi, przygotowanymi przez Oddział Spraw Osobowych i Szkolenia NASA. Początkowo (mam nadzieję, że chłopcy tam w Indianie są dość dorośli, by się o tym dowiedzieć!) spotkało się to z tak zwanym chłodnym przyjęciem. Wszyscy się zgodzili, że pomysł, byśmy się uczyli teorii liczb czy rachunku zdaniowego, co nam przekazano na początku, jest do niczego. Doszliśmy do wniosku, że tak bardzo zdesperowani jeszcze nie jesteśmy, więc zaczęliśmy się zabawiać czym innym. Ann i Will Becklund czesto grają w szachy, Dot Letski zaczęła pisać adaptacje "Wojny i pokoju" wierszem. Pozostali grzebali w wyposażeniu, robili obserwacje astronomiczne albo po prostu gadali po próżnicy. Ale, zgodnie z tym, co mówił Kneffie na odprawach, dość szybko nam się to znudziło. Porozmawialiśmy sobie o jego pomyśle, że najlepszy sposób spędzania czasu na statku kosmicznym to zainteresować się problemami matematycznymi - nie wymaga to załadunku dodatkowej masy, nie wprowadza mogącego wywołać irytację momentu rywalizacji i tak dalej. Teraz więc Letski już dziesiąty dzień stara się znaleźć wzór ogólny liczb pierwszych, a moja kochana Flo usiłuje wyprowadzić dowód na Przypuszczenie Goldbacha przy pomocy teorii kongruencji liczb. To jest dziewczyna; która jeszcze dwa miesiące temu nie umiała sprawdzić rachunku z pralni! Na pewno pomaga to spędzić czas.

    Zdrowie wszystkim dopisuje - dołączę dokładne pomiary ciśnienia krwi, pulsu itd., jak również taśmę z zapisami działania systemów napędu i nawigacji. Zgłoszę się ponownie zgodnie z planem. Opiekujcie się Ziemią pod naszą nieobecność - oczekujemy ponownego z nią spotkania za parę lat!








    Waszyngton



    Tego tygodnia w Waszyngtonie nastąpił zastój w działaniach partyzantki miejskiej. Helikopter mógł więc wylądować na południowym trawniku Białego Domu nie napotkawszy ani ognia snajperów, ani rakiet termolokacyjnych, ani nawet gradu kamieni. Doktor Dieter von Knefhausen spojrzał podejrzliwie na grupkę znużonych pikieciarzy, stojących w dozwolonej pięćdziesięciojardowej odległości od ogrodzenia. Nie wyglądali bojowo, mogli to być ludzie z Wyzwolenia Pederastów albo, któż to może wiedzieć, Zwolenników Naturalnych Pokarmów czy Jedynego Podatku. W każdym razie nie leciały z ich strony kamienie, w chwili lądowania helikoptera rozległo się tylko parę odosobnionych gwizdów. Knefhausen ukłonił się szyderczo, wyskoczył zwinnie i odsunął się od helikoptera, który w tym samym momencie poderwał się do góry. Doktor nie zadał sobie trudu, by biec do Białego Domu. Poszedł spacerowym krokiem. W przeciwieństwie do pilota helikoptera nie bał się tych prostych ludzi. A także nie zależało mu szczególnie na punktualnym stawieniu się przed Prezydentem.

    Rewidujący go adiutant nie uśmiechał się. Służbowy prowadzący go na Taras Zachodni nie zasalutował. Nikt nie pomógł mu nieść ciężkiej teki z przeźroczami i papierami. Helikopter kilkakrotnie okrążył Biały Dom, by nabrać wysokości, nim pilot odważy się polecieć nad rozpostartym w dole miastem. Schylając głowę przed podmuchem wirnika doktor pomyślał, że natychmiast można się zorientować, gdy popadło się w niełaskę.

    Dawniej było zupełnie inaczej - na tym ganku stał przed dziennikarzami i fotoreporterami światowej prasy, by opowiedzieć im o Planie Alfa-Alef. Swoje zdjęcie z prezydentem ujrzał na pierwszych stronach wszystkich gazet, oglądał siebie w dziennikach telewizyjnych, mówiącego o Nowej Ziemi, odległej o cztery lata świetlne planecie, nadającej się w całości do kolonizacji przez Amerykę. Pamiętał start z Cape w obecności półtora miliona zaproszonych z całego świata gości, zagranicznych mężów stanu, gryzących palce z zazdrości naukowców i amerykańskich przywódców, promieniejących z dumy. Służbowi salutowali wtedy starannie. Honoraria za jego odczyty sięgały niebotycznych wyżyn. Była nawet mowa, by kandydował na wiceprezydenta w następnych wyborach - i mogłoby się to zdarzyć, gdyby wybory odbyły się właśnie wtedy i gdyby na przeszkodzie nie stało to, że urodził się w innym kraju.

    Teraz wszystko się zmieniło. Na górę zawieziono go windą towarową. Jakim sposobem dowiedziano się, że jest w tarapatach? Czy szło tylko o te historie gazetowe, czy może był przeciek?

    Wartownik z piechoty morskiej stuknął jeden raz w drzwi sali zebrań ministrów, które otworzyły się od środka. Knefhausen wszedł.

    Żadnego "Wejdź, Dieter, mój chłopcze, klapnij sobie". Wiceprezydent nie podskoczył, bo go chwycić za rękę i poklepać po plecach. Powitało go trzydzieści zwróconych ku niemu w milczeniu twarzy, jedne potne rezerwy, inne wprost wrogości. Obecny był cały gabinet ministrów wraz z półtuzinem szefów departamentów i sztabem osobistym prezydenta, zaś najbardziej wroga ze zgromadzonych przy wielkim owalnym stole twarz należała do samego prezydenta.

    Knefhausen skłonił się. Atawistyczna tęsknota za dowcipami na poziomie ucznia szkoły junkierskiej sprawiła, że pomyślał, by strzelić obcasami i poprawić monokl w oku. Ale nie miał monokla i nie ulegał tego rodzaju impulsom. Po prostu stanął przy końcu stołu i gdy prezydent kiwnął głową, powiedział:

    - Dzień dobry, panowie i panie. Przypuszczam, że chcecie się ze mną zobaczyć w związku z głupimi kłamstwami, jakie Rosjanie rozpowszechniają na temat planu Alfa-Alef.

    Szuruburuszuru - zamamrotali między sobą. Prezydent odpowiedział wysokim tenorem: - Więc sądzi pan, że to tylko kłamstwa?

    - Kłamstwa albo pomyłki, Panie Prezydencie, co za różnica? My mamy słuszność, a oni nie i to wszystko.

    Szuruburuszuru. Sekretarz Stanu spojrzał pytająco na Prezydenta, który skinął głową i zapytał:

    - Doktorze Knefhausen, przez długi czas byłem członkiem pańskiego zespołu i nie chcę sprzeciwiać się żadnemu oświadczeniu, które zechce pan złożyć, ale czy naprawdę jest pan tak pewien swego? Ze strony Rosjan nadeszły bardzo przekonujące dane cyfrowe.

    - Są fałszywe, panie ministrze.

    - No dobrze, Doktorze: Ja jestem skłonny polegać na pańskim słowie, ale inni nie. Nie dziwacy i nie malkontenci, Doktorze Knefhausen, ale dobrzy, przyzwoici ludzie. Czy takim jak oni może pan przedstawić dowody?

    - Pan pozwoli, Panie Prezydencie?

    Prezydent znów skinął głową, Knefhausen otworzył zamek swej teki i wyjął paczuszkę przeźroczy. Wręczył ją majorowi piechoty morskiej, który spojrzał na Prezydenta w oczekiwaniu zgody, a następnie zrobił to; co mu polecił Knefhausen. Światła w sali zgasły i po chwili manipulowania na ekranie nad głową Knefhausena ukazał się pierwszy obraz. Widniała na nim olbrzymia procesja metalowych słupów w kształcie litery "Y", ciągnąca się w dal na tle niegościnnego, jakby przysypanego pyłem krajobrazu.

    - To zdjęcie ukazuje radioteleskop na Odwrotnej Stronie Księżyca - powiedział. - Z Ziemi nie widać go nigdy, ponieważ ta część powierzchni Księżyca jest od nas stale odwrócona i właśnie z tego powodu wybraliśmy ją jako miejsce dla naszego teleskopu. Nie ma tam żadnych zakłóceń elektrycznych. Instrument składa się z 33 milionów oddzielnych dipoli, ustawionych z dokładnością milionowych części milimetra. Jest to koło o średnicy osiemnastu mil, ale dzięki dokładności celowania jego zdolność rozdzielcza jest efektywnie równa rozdzielności teleskopu o średnicy około dwudziestu sześciu mil. Następny obraz, proszę.

    Pstryk. Zdjęcie potężnego radioteleskopu umknęło w bok. Zastąpił je obraz drugiej, podobnej, ale wyraźnie mniejszej i uboższej konstrukcji.

    - A to jest instrument rosyjski, panowie. I panie. Ma średnicę w przybliżeniu równą jednej czwartej naszego. Ma mniej niż jedną dziesiątą elementów i nasze raporty... - są tajne, ale podano mi, że zebranie jest uprawnione do zapoznawania się z takimi informacjami? Tak - nasze raporty podają, że jego dokładność celowania jest na poziomie bardzo prymitywnym. Można nawet powiedzieć, że okropnym. Różnica między obiema instalacjami pod względem pojemności informacyjnej wynosi mniej więcej jeden do stu, na naszą korzyść. Światło, proszę.

    - Oznacza to - ciągnął dalej łagodnym głosem, uśmiechając się do każdej kolejno osoby przy stole - że jeśli Rosjanie mówią "nie", a my "tak", można się założyć, że jest "tak". Naszemu radioteleskopowi można wierzyć. Ich nie.

    Zebrani poruszyli się niespokojnie na krzesłach. Równie mocno chcieli uwierzyć Knefhausenowi, jak on ich przekonać. Ale nie mieli pewności.

    Deputowany Belden, przewodniczący Komisji Budżetowej przemówił w imieniu wszystkich.

    - Nikt nie wątpi w jakość pańskiego instrumentu. Szczególnie - dodał - że jeszcze odczuwamy siniaki, które się nam dostały, gdy przyszło do płacenia zań rachunków. Ale oświadczenie Rosjan jest kategoryczne. Mówi, że Alfa Centaura nie może mieć planety o średnicy większej, niż tysiąc mil ani leżącej na orbicie bliższej, niż pół miliona mil od gwiazdy. Mam tu odbitkę komunikatu: podaje, że są w posiadaniu oświadczenia, podpisanego przez dwudziestu dwóch akademików, które stwierdza, że ich sprzęt nie mógłby nie zauważyć ciała niebieskiego większego lub leżącego bliżej niż podałem, ani też żadnego ciała jakiegokolwiek, rodzaju, dość dużego, by umożliwić astronautom lądowanie. Czy to oświadczenie jest panu znane?

    - Tak, oczywiście, czytałem je...

    - Więc wie pan, że stwierdza ono zdecydowanie, iż planeta, którą pan nazywa "Alfą-Alef nie istnieje.

    - Tak.

    - Ponadto oświadczenie złożone przez autorytety naukowe z Obserwatorium Paryskiego oraz Centrum Astrofizycznego UNESCO w Trieście oraz Królewskiego Astronoma Anglii zgodnie stwierdzają, że sprawdzili oni i potwierdzają podane przez Rosjan liczby.

    Knefhausen wesoło kiwnął głową.

    - Tak jest istotnie, panie deputowany. Potwierdzają oni, że jeśli dane obserwacyjne są zgodne z rzeczywistością, wówczas wynikają z nich wnioski, wyciągnięte na podstawie danych radzieckiej instalacji na odwrotnej stronie Księżyca. Nie kwestionuję ich arytmetyki. Stwierdzam tylko, że obserwacji dokonano za pomocą instrumentów nie odpowiadających wymaganiom i w ten sposób radzieccy astronomowie wyciągnęli fałszywy wniosek. Ale nie zamierzam wykorzystywać waszej cierpliwości dla wysłuchiwania niczym nie popartych stwierdzeń - dodał pośpiesznie, widząc, że deputowany Belden otwiera usta, by ponownie zabrać głos..- To, co twierdzą Rosjanie, jest czystą teorią. Przeciwstawiam temu nie tylko lepszą teorię, ale także obiektywne fakty. Wiem, że Alfa-Alef istnieje, ponieważ ją widziałem! Światło, majorze! I proszę o następne przeźrocze.

    Ekran rozjaśnił się, ukazując olśniewająco białą płaszczyznę, usianą kurzem czarnych punkcików. Największy znajdował się dokładnie pośrodku obrazu, wraz z tuzinem nieco mniejszych, rozrzuconych wokół niego. Knefhausen ujął latarkę wskazówkową i skierował grot strzałki świetlnej na punkt w centrum.

    - Jest to negatyw fotograficzny - powiedział - co oznacza, że ukazuje czerń tam, gdzie w rzeczywistości jest biel i odwrotnie. To są ciała niebieskie. Zdjęcie wykonano czternaście miesięcy temu w pobliżu orbity Jowisza z naszego sztucznego satelity "Briareus Dwanaście" lecącego ku Neptunowi. Obiekt centralny to Alfa Centaura. Została sfotografowana za pomocą specjalnego przyrządu elektronicznego, który odfiltrowuje większość światła samej gwiazdy i jest nieco podobny do koronogramu, używanego przy fotografowaniu protuberancji naszego Słońca. Mieliśmy nadzieję, że w ten sposób uda się nam rzeczywiście sfotografować planetę Alfa-Alef. I udało się, jak zobaczycie.

    Grot strzałki świetlnej zbliżył się do punkciku, leżącego tuż obok gwiazdy centralnej.

    - To, panowie i panie, jest Alfa-Alef. Znajduje się dokładnie w punkcie, przewidzianym na podstawie danych z radioteleskopu.

    Od strony stołu dobiegł szum. W ciemności zdawał się być głośniejszy, niż poprzednio. Sekretarz Stanu krzyknął głośno:

    - Panie Prezydencie! Czy nie możemy opublikować tej fotografii?

    - Opublikujemy ją natychmiast po tym spotkaniu odparł Prezydent.

    Szuruburu. Głos zabrał przewodniczący komisji parlamentarnej

    - Panie Prezydencie, jestem pewien; że gdy pan mówi, iż to jest planeta, jakiej nam potrzeba, to jest to ta planeta. Ale inni, za granicą, mogą wątpić, bo te wszystkie punkciki naprawdę wyglądają mi jednakowo. Zastanawiam się, czy Knefhausen może zaspokoić ciekawość laika. S k ą d wiadomo, że to jest Alfa-Alef?

    - Proszę przeźrocze Numer Cztery - a Numer Trzy proszę zachować w ramce.

    Ukazał się obraz pozornie identyczny, z drobną tylko różnicą.

    - Panowie, proszę zauważyć, że jedno ciało, to tutaj, znajduje się w innym miejscu. Poruszyło się. Gwiazdy nie wykazują dostrzegalnego ruchu, rzecz oczywista. Poruszyło się dlatego, że to zdjęcie "Briareus Dwanaście" wykonał w osiem miesięcy później, wracając z oblotu Neptuna, a w tym czasie planeta Alfa-Alef przemieściła się na swej orbicie. To nie teoria, to dowód. Chce dodać, że oryginalne taśmy, z których zrobiono te odbitki, są złożone w obserwatorium Goldstone, nie ma wiec mowy o jakichś manipulacjach.

    Szuruburu, ale na wyższym tonie i z podnieceniem. Zadowolony Knefhausen postawił kropkę nad "i".

    - A więc, majorze, jeśli zechce pan powrócić do przeźrocza Numer Trzy, tak... A teraz przeskakiwać tam i z powrotem między Trzecim i Czwartym, tak szybko, jak pan potrafi... Dziękuję

    Czarny punkcik zwany Alfa-Alef skakał jak piłeczka pingpongowa, podczas gdy wszystkie inne punkty, oznaczające gwiazdy stałe, pozostały nieruchome.

    - To proszę państwa, nazywamy metodą porównywania migowego. Zwracam uwagę, że jeśli to, na co patrzycie nie jest planetą, to jest to, z przeproszeniem Pana Prezydenta, najbardziej zwariowana z cholernych gwiazd, jakie kiedykolwiek oglądaliśmy. I do tego znajduje się dokładnie w odległości i dokładnie na orbicie, które obliczyliśmy, opierając się na danych radioteleskopu. Czy są jeszcze pytania?

    - Nie, sir! - To wspaniałe, Kneffie! - Jasne jak krowi tyłek dla zarodowego byka. - Myślę, że to kończy sprawę.

    Głos Prezydenta był najgłośniejszy ze wszystkich.

    - Sądzę, że można zapalić światło, majorze Menton - powiedział. - Doktorze Knefhausen, dziękuję panu. Będę wdzięczny, jeśli pozostanie pan w pobliżu przez parę chwil, by spotkać się z Murrayem i ze mną w gabinecie i przejrzeć tekst naszego oświadczenia.

    Kiwnął na pożegnanie lekko głową w stronę swego głównego doradcy naukowego, po czym, widząc uszczęśliwione twarze członków rządu, miał tyle przytomności umysłu, by uśmiechnąć się z zadowoleniem.








    Konstytucja - dwa



    Dziennik pokładowy Sheffielda Jackmana. Statek Kosmiczny "Konstytucja". Dzień 95.

    Według Letskiego podróżujemy w tej chwili z prędkością niemal 30 000 mil na sekundę. Napęd atomowy działa sprawnie i gładko. Krzywe paliwa, mocy i regeneracji powietrza ściśle trzymają się optymalnych. Żadnych kłopotów ze statkiem czy w ogóle z czymkolwiek.

    Efekty relatywistyczne ujawniają się zgodnie z przewidywaniami. Badania spektralne Jima Barstowa dowodzą, że gwiazdy przed nami wykazują przesunięcia w kierunku fioletu, zaś Słońce i reszta gwiazd za nami w stronę czerwieni. Ale bez spektroskopu niewiele z tego widać. Może Beta Cyrkla wygląda trochę dziwnie. Słońce nadal jest bardzo jasne - Jim określił parę godzin temu jego wielkość na minus sześć. Nigdy jednak nie byłem w takiej sytuacji, nie wiem więc, czy jest jaśniejsze czy nie. Na pewno nie ma odcienia złotożółtego, kojarzącego się z typem gwiazdowym G0, ale nie ma go również Alfa Centaura - przed nami i naprawdę nie widzę między nimi różnicy. Wynika to stąd, jak myślę, że obie gwiazdy są bardzo jasne, chociaż spektroskop, jak mówiłem, wykazuje różnice. Na zmianę obserwowaliśmy kierunek rufy. Co, jak sądzę, było całkiem naturalne. Ciągle jeszcze przez teleskop możemy dostrzec Ziemię, a nawet, przy szczęśliwym zbiegu okoliczności, Księżyc. Wczoraj Ski o mały włos dostałby po oku pełnym blaskiem Słońca, ponieważ ich odległość optyczna wynosi obecnie około dwunastu sekund kątowych. Za parę dni będą zbyt blisko siebie, by je odróżnić.

    Co tam jeszcze?

    Dobrze się bawimy programem rozrywkowym. Ann wskoczyła w arytmetykę dwójkową jak kaczka do wody. Pogrążyła się w coś, co, jak sądzę, należy do jakiegoś gatunku statystyki eksperymentalnej (nie wsadzamy nosa w to, co robią inni, zanim nie są gotowi o tym mówić) i - coś podobnego! - zażądała, abyśmy jej dostarczyli monet do rzucania. No i oczywiście okazało się, że żadne z nas nie zabrało pieniędzy) Dwóch z nas, jednak coś miało. Ski miał rosyjskiego srebrnego rubla, którego dostał na szczęście od ciotecznego dziada, a ja w kieszeni znalazłem zapomniany żeton komunikacji miejskiej w Filadelfii. Ann odrzuciła mój żeton jako zbyt lekki, by na nim polegać, ale spędza obecnie szczęśliwe godziny rzucając rublem "orzeł czy reszka" i zapisując wyniki jako serie sześciopozycyjnych liczb w systemie dwójkowym, z "1" dla reszki i "0" dla orła. Gdy ją pytam, co robi, odpowiada: "za pomocą rzeczy łatwych i prostych pojmujemy prawa całego świata". A gdy mówże, że to bardzo ładnie, ale co zamierza pojąć rzucając monetą, odpowiada: "Gdy prawa całego świata zostaną pojęte, następuje doskonałość". Dlatego, jak już mówiłem, nie wtrącamy się do siebie nawzajem.

    Kneffie byłby dumny z siebie, gdyby mógł zobaczyć, jak bardzo jesteśmy zajęci. Żadnemu z nas nie udało się rozwiązać Ostatniego Teorematu Fermata ani czegoś takiego, ale to przecież nie o to chodzi. Gdybyśmy umieli r o z w i ą z a ć problemy, co by nam zostało do zabawy? Program rozrywkowy działa dokładnie tak, jak było zamierzone. W tym długim i nieuchronnie raczej nudnym rejsie trzyma nas w stanie czujności umysłowej. Stosunki międzyludzkie? Fajnie, chłopy, fajnie. Znacznie lepsze, niż się spodziewaliśmy, siedząc na szkoleniach na temat higieny psychicznej, wtedy, w Kierownictwie Wyprawy. Dziewczyny zażywają pasiaste pigułki codziennie aż do trzeciego dnia przed periodem, następnie zielone przez cztery dni, po czym odstawiają wszelkie pigułki na dni cztery i na koniec z powrotem do pasiastych. Początkowo było trochę dowcipów na ten temat, ale obecnie należy to do zwykłego rozkładu zajęć, jak mycie zębów. My, mężczyźni, zażywamy nasze czerwone pigułki (Ski ochrzcił je "światłami stopu") do chwili, gdy nasze dziewczyny mówią nam, by przestać (oczywiście rozumiecie, że każda dziewczyna mówi to osobno swemu mężowi), następnie zażywamy Niebieskiego Diabła (tak nazywamy antidotum) i zaczyna się piekielna zabawa do chwili, gdy dziewczyna znów wraca do pasiaków. A wiecie, nikt z nas nie przypuszczał, że to się uda. Ale działa doskonale. Nawet nie pomyślę o seksie, zanim Flo nie pocałuje mnie w ucho i nie powie, że jest gotowa, przepraszam za wyrażenie, zacząć ruję. A wtedy... ho-ho! Tak jest ze wszystkimi. Pokój rufowy z pięknymi szerokimi kojami nazywamy Hotelem Nowożeńców. Należy do tego, kto go potrzebuje i nie zdarzyło się jeszcze, by obie koje naraz były w użyciu. Resztę czasu sypiamy tam, gdzie komu wygodnie i nikt się tym nie czuje skrępowany.

    Wybaczcie, że omawiam sprawy intymne, ale mówiliście mi, że chcecie wiedzieć wszystko, a poza tym niewiele jest od opowiedzenia. Wszystkie zespoły w stanie optymalnym. Sprawdzamy je w kółko, ale żaden nie sprawił nam kłopotu, ani nawet nil miał takiej miny, jakby chciał zrobić kłopot w przyszłości. A na zewnątrz nie ma absolutnie nic, co warto by oglądać, poza gwiazdami. Do tej chwili napatrzyliśmy się na nie tyle, ile kto chciał. Strumień plazmowy brzęczy sobie spokojnie przy naszym przyspieszeniu 0,75 G. Przestaliśmy go już słyszeć.

    I nawet przyzwyczailiśmy się do systemu obiegu zamkniętego: Nikt z nas tak naprawdę nie spodziewał się, że pogodzimy się ze ssącym klozetem, nie mówiąc już o tym, co się dzieje z zawartością. Ale okazało się, że było to tylko trochę irytujące i tylko przez pierwsze dni. Teraz już w porządku. Produkt idzie do zbiorników z glonami, kał i mocz razem. Szlam glonowy przechodzi na grządki hydroponiczne, ale wówczas jest to już tylko zielonkawobrązowa masa roślinna podobna do tej, jaką mój ojciec uzyskiwał z kompostowania. Wszystko to jest oczywiście sterowane półautomatycznie, więc nasz pierwszy kontakt z systemem odbywa się w kuchni. Żywność pojawia się tam w postaci ładnych czerwonych pomidorów, pożywnego pilawu z ryżem i tym podobnych. Trochę nam brak białka zwierzęcego; zapas mrożonek musi wystarczyć na długo, więc każdy hamburger to uczta i mamy je tylko raz na tydzień. Woda, którą pijemy, pochodzi w rzeczywistości z powietrza, skraplana przez osuszacze do zbiorników rezerwowych, skąd pobieramy ją do picia. Jest przyjemnie napowietrzona, schłodzona i ma doskonały smak. Oczywiście do powietrza dostaje się przez wypocenie z naszych porów albo przez transpirację roślin (które są nawadniane wprost przez przerobiony produkt zbiorników regeneracyjnych) i wiemy wszyscy, nawet o tym nie myśląc, że każda jej molekuła przeszła do tej pory czterdzieści razy przez nasze nerki. Ale nie bezpośrednio. I o to chodzi. To, co pijemy to przezroczysta, słodka rosa. A jeśli kiedyś była czymkolwiek innym, to czy nie można powiedzieć tego samego o zawartości jeziora Erie?

    Dobra. Myślę, że wystarczy. Chyba już macie ogólny obraz: jesteśmy zadowoleni i wszyscy dziękujemy wam za zafundowanie nam tej przyjemnej wycieczki!








    Waszyngton



    Oczekując na spotkanie z Prezydentem doktor Knefhausen raz jeszcze odczytał komunikat ze statku kosmicznego, chichocząc wesoło. - " Jesteśmy zadowoleni". - "Wtedy... ho-ho". - "Kneffie byłby dumny z siebie" - i rzeczywiście Kneffie był. I dumny z nich, tych cudownych dzieci tam daleko i Takich dzielnych. Takich silnych.

    Był z nich tak dumny, jakby byli jego własnymi synami i córkami, cała ósemka. Wszyscy wiedzieli, że Plan Alfa-Alef był dzieckiem Knefhausena, ale on starał się ukrywać przed światem, że we własnych myślach ojcostwo rozciągnął też na załogę. Była śmietanką świata, a on umieścił ich tam, gdzie się znajdowali. Podniósł głowę, przysłuchując się odległym okrzykom zza ogrodzenia, gdzie dziś tłum obrzydliwym pokazem swej przemocy starał się nękać tych, dzięki którym toczył się świat. Jakież lumpy się tam zgromadziły, długowłose i niemoralne. Niebiosa należały tylko do aniołów i właśnie Dieter von Knefhausen był tym, który wybrał anioły. Był tym, który ustanowił tryb postępowania selekcyjnego (a jeśli zrobił przy tym pacę rzeczy, o których lepiej nie wspominać, to co z tego?). Był tym, który ułożył i zastosował bardzo ważny plan rekreacyjny, a ponad wszystko tym, który wymyślił cały projekt i przekonał Prezydenta do jego realizacji. Elementy konstrukcji planu były niczym, liczyły się tylko pieniądze. Podstawowe założenia naukowe były znane; większość komponentów na składzie; trzeba było tylko woli, by to razem poskładać. A wola nie istniałaby, gdyby nie Knefhausen, który ogłosił ze swego obserwatorium na Odwrotnej Stronie odkrycie Alfy-Alef (i nadał jej tę nazwo, choć wszyscy wiedzieli, że mógłby ją nazwać jak mu się podobało, nawet własnym nazwiskiem) i toczył wszelkimi dostępnymi środkami walkę o Plan, aż Prezydent dał się przekonać.

    Była to twarda, zacięta walka. Odważnie przypomniał sobie, że najgorsze jeszcze przed nim. Nieważne. Jakikolwiek byłby koszt, zostało to dokonane i było warte zachodu. Dowodziły tego raporty z "Konstytucji". Wszystko toczyło się zgodnie z planem i...

    - Przepraszam, Doktorze Knefhausen.

    Podniósł głowo, gwałtownie przerzucony tu z odległości pół roku świetlnego.

    - Powiedziałem, panie Doktorze, że Prezydent czeka na pana powtórzył odźwierny.

    - Ach - powiedział Knefhausen. - Tak, oczywiście. Byłem pogrążony w myślach.

    - Tak, sir. Tędy, sir.

    Przeszli obok okna, przez które doleciał odgłos wrzasków i błysnął widok zamętu przed bramą, tablic z hasłami, używanych jako halabardy, bladoniebieskiej chmurki gazu łzawiącego.

    - Król Motłoch dziś działa - zauważył w roztargnieniu Knefhausen.

    - Nie ma niebezpieczeństwa, sir. Teraz prosto, sir.

    Prezydent siedział w prywatnym gabinecie, ale ku zdumieniu Knefhausena nie był sam. Obecny był jego osobisty sekretarz Murray Amos, co można było zrozumieć, jednak w pokoju znajdowało się jeszcze trzech innych ludzi. Knefhausen ich znał: Sekretarz Stanu, Spiker Izby i na dobitkę Wiceprezydent. Jak dziwnie zapowiada się to, co miało być poufnym raportem tylko dla Prezydenta - pomyślał Knefhausen. Ale prędko się opanował.

    - Przepraszam, Panie Prezydencie - powiedział wesoło. - Musiałem pana źle zrozumieć. Sądziłem, że czeka pan na naszą małą rozmówkę.

    - Czekam, Knefhausen - odpowiedział Prezydent.

    Lata dźwigania ciężaru Białego Domu dały mu się we znaki i to widać - pomyślał krytycznie Knfhausen. Prezydent wyglądał na bardzo starego i bardzo zmęczonego.

    - Powiesz tym panom to, co miałeś powiedzieć mnie.

    - Ach tak, rozumiem - odrzekł Knefhausen, starając się ukryć fakt, że w ogóle nic nie rozumiał. Z pewnością Prezydent nie to miał na myśli, co było zawarte w jego słowach, trzeba więc było postarać się wysondować jego myśli.

    - Tak, oczywiście. Mam tu coś, Panie Prezydencie. Nowy raport z pokładu "Konstytucji"! Odebrany przed godziną w Goldstone via Lunar Orbiter i właśnie oddany z deszyfracji. Nasi dzielni astronauci radzą sobie znakomicie, dokładnie tak, jak planowaliśmy. Podają, że...

    - Nie czytaj nam teraz tego - przerwał szorstko Prezydent. Wysłuchamy najpierw Czegoś innego. Chce, abyś przekazał tu zebranym całą historię Planu Alfa-Alef.

    - Całą historię, Panie Prezydencie? - trwał dzielnie przy swoim Knefhausen. - Rozumiem. Chce pan, abym zaczął od samego początku, gdy po raz pierwszy zorientowaliśmy się w obserwatorium, że odkryliśmy planetę...

    - Nie, Knefhausen. Nie historię maskującą. Prawdę.

    - Panie Prezydencie! - zawołał w śmiertelnej trwodze Knefhausen. - Muszę panu oświadczyć, że protestuję przeciw temu przedwczesnemu ujawnianiu najwyższej wagi...

    - Prawdę, Knefhausen! - ryknął Prezydent. Po raz pierwszy Knefhausen usłyszał, że ten człowiek podnosi głos. - To nie wyjdzie poza ten pokój, ale musisz im powiedzieć wszystko. Powiedz im, czemu było tak, że Rosjanie mieli rację, a my skłamaliśmy! Powiedz im, czemu wysłaliśmy astronautów w samobójczą misję, z rozkazem lądowania na planecie, o której wiedzieliśmy przez cały czas, że nie istnieje!








    Konstytucja - trzy



    Dziennik Shefa Jackmana, dzień 130.

    Dawno to było, prawda? Przepraszam, że jestem takim nędznym korespondentem. Byłem w samym środku meczu szachowego z trzynastu partii z Ewą Barstow - ona grała partie Bobby Fischera, a ja w stylu Reshevsky'ego - i Ewa powiedziała coś, co naprowadziło mnie na myśl o starych Kneffie, a to oczywiście przypomniało mi, że jestem wam winien transmisję. No więc jest.

    Na swoją obronę mam nie tylko to, że byliśmy zajęci czymś innym. Te gadane liściki pochłaniają masę energii. Niektórzy z nas nie są pewni, czy są tego warte. Im jesteśmy dalej, tym więcej energii musimy na taką transmisję zgromadzić. W tej chwili nie jest jeszcze tak źle, ale cóż, mogę wam chyba powiedzieć prawdę, nie? Kneffie wymógł na nas taką obietnice. Zawsze mówcie prawdo, powiedział, ponieważ jesteście częścią eksperymentu i musimy wiedzieć, co robicie i to w całości. No cóż, w tym wypadku prawda jest taka, że trochę nam brakowało mocy dyspozycyjnej, ponieważ Jim Barstow potrzebował jej masę do celów badawczych. Zapewne zastanawiacie się, co to za badania, ale my mamy zasadę, że nie krytykujemy, a nawet nie omawiamy tego, co inni robią, nim nie są gotowi, by o tym mówić, a on nie jest jeszcze gotów. Przyjmuję odpowiedzialność za wszystko, nie tylko za wydatkowanie energii, ale i za uszkodzenia statku.

    Lecimy teraz całkiem szybko i dla nieuzbrojonego oka gwiazdy w kierunku dziobu i rufy przesunęły się w stronę fioletu i czerwieni niemal poza granice widzialności. Zabawne, ale nie udało nam się jeszcze zobaczyć Alfy-Alef, nawet z tarczą zasłaniającą gwiazdę. A teraz, wskutek przesunięcie ku fioletowi, zapewne jej nie zobaczymy, póki nie zwolnimy. Ciągle jeszcze widać Słońce, ale przypuszczam, że widzimy to, co na wyjściu jest ultrafioletem. Oczywiście relatywistyczne przesunięcie częstotliwości oznaczają, że do transmisji potrzebujemy dodatkowej mocy dla ich skompensowania i z tego także powodu, biorąc wszystko pod uwago, nie będę pisał do domu co niedziela między śniadaniem i meczem baseballu, tak jak powinienem!

    Zresztą wszystko jest w porządku. "Stosunki międzyludzkie" nadal wspaniałe. Przeprowadziłem małe badanko eksperymentalne, którego nie było w programie, ale wszystko jest w porządku. Bez problemów. Wyniki znakomite. Może opuszczę nieco szczegółów, ale wynaleźliśmy sposób pójścia w pewnych sprawach na skróty. Och, do diabła, dam wam trop: Dot Letski jest zdania, że powinienem wam powiedzieć, by chłopcy w kierownictwie Wyprawy rozgnietli dwa pasiaki i jednego Niebieskiego Diabła, zmieszali to z ćwiercią łyżeczki czarnego pieprzu i dwoma mililitrami płynu chłodzącego z aparatury obiegu zamkniętego. Podawać w oranżadzie i o rany, co się dzieje! Po pierwszej dawce Flo zażartowała, że to jest "zapładniające", co według mnie miało być naszym prywatnym żartem, ale spowodowało, że wszyscy pękli. Dot wymyśliła to na własny użytek już pacę tygodni temu. Zastanawialiśmy się, jakim sposobem poszło jej tak szybko z "Wojną i pokojem", póki nie zwierzyła się z sekretu. I wtedy wykryliśmy co to daje, emocjonalnie i intelektualnie: jak to mówią - twórczość, wynikająca z podniecenia.

    Ann i Ski szybko wyczerpali swe programy rozrywkowe (naprawdę szybko - miały wystarczyć na całą podróż!), więc wymienili mikrofisze z uzasadnieniem, że każde jest zainteresowane pewnym aspektem przyczynowości i chce się przekonać, co druga strona ma do zaofiarowania. Teraz Ann pogrążyła się po uszy w takich facetach jak Kant i Carnap, a Ski jest niepocieszony, że w ogródku hydroponicznym nie ma Achilles millefolium. Mówi, że potrzebuje jej łodyg do swych badań. Radzi sobie zastępczo podrzucając rubla, by uzyskać heksagramy; prawdę mówiąc wszyscy pożyczamy go od czasu do czasu, ale to nie jest właściwy sposób. Słowo daję, on ma rację. Trzeba było trochę pomyśleć o innych naszych potrzebach, nie tylko seksie i teorii liczb. Nie możemy nawet użyć kości od kotletów z odpadków kuchennych, bo nie ma żadnych takich odpadków. Rozumiem, że nie mogliście myśleć o wszystkim, ale jednak... Tak czy inaczej improwizujemy jak umiemy i w większości wypadków zadowalająco.

    Co tam jeszcze? Czy przesłałem wam dowód Jima Barstowa na koniunkcję Goldbacha? Okazał się bardzo prosty od chwili, gdy Jim wymyślił wielowarstwową analizę parzystości. Ale przeważnie już nie zawracamy sobie głowy takimi głupstwami. Znudziła nam się teoria liczb po tym, jak rozpracowaliśmy wszystko, co jest w niej zabawnego i jedyną rzeczą, nad którą wszyscy pracujemy (nie licząc prywatnych zainteresowań) są funkcje zdaniowe. Nie robimy tego systematycznie, a tylko w czasie wolnym od innych zajęć, ale wszyscy jesteśmy przekonani, że gramatyka uniwersalna jest zupełnie możliwa do skonstruowania i dostatecznie łatwa, by sprawdzić, do czego prowadzi. Flo zdziałała najwięcej z nas. Prosiła mnie, by wam wspomnieć, że Boole, Venn i wszyscy pozostali staruszkowie byli na błędnym tropie, ale ona sądzi, że coś jest w pomyśle Leibnitza o "calculus ratiocinator". Jest sugestia u J.W. Swansona, która się jej podoba dla multipleksowania języków. (Jim wyszedł z tego, gdy opracowywał swą analizę parzystości). Pomysł polega na opracowaniu języka o podwójnym znaczeniu. Jedna seria znaczeń jest przekazywana, powiedzmy, za pomocą fonemów - to znaczy kształtów samych słów. Drugą przekazuje tonacja. To tak, jakby przekaz wyśpiewać, z połową jego zawartości komunikowaną słowami, a drugą tonami. Jak w muzyce rockowej. Obie serie znaczeń odbiera się równocześnie. Flo pracuje teraz nad trzecim, czwartym i n-tym wymiarem po to, by móc przekazywać równocześnie wiele rodzajów znaczeń, ale jak dotąd nie jest to płodne w następstwa (z wyjątkiem używania stosunku płciowego jako jednego z mediów komunikacyjnych). Większość naszych zmysłów ma zbyt ograniczony zakres na to, by mogły wiele przekazać. Aha, najlepiej jak tylko umiemy sprawdziliśmy wszystkie istniejące "sztuczne języki" - na przykład zahiponotyzowaliśmy Willa Becklunda dla całkowitego wywołania z pamięci esperanto, którego się uczył jako chłopiec. Ale wszystkie okazały się ślepymi uliczkami. Nie mają nawet takiej pojemności przesyłowej, jak standardowy francuski czy angielski.

    Załączam wydruki informacji medycznej. Wszyscy jesteśmy zdrowi. Dla pewności zbadała nas Ewa Barstow. Ann i Ski mieli maleńkie ubytki w kilku zębach trzonowych, więc je zaplombowała, raczej dla praktyki niż z potrzeby. Nie mówię o praktyce plombowania; chciała spróbować akupunktury zamiast znieczulenia prokainą. Podziałała znakomicie.

    Wszyscy tak się czujemy, jakbyśmy pisali do tatusia i mamusi z obozu na wczasach, więc chcieliśmy przesłać wam próbki naszych robótek ręcznych. Kłopot z tym, że jest ich tak dużo. Każdy ma coś, ca osobiście szczególnie lubi, na przykład Barstow rozwiązania większości problemów matematycznych, a ja moją multimedialną adaptację "Sur le pont d'Avignon". Trudno zdecydować, co przesłać przy tak ograniczonych zasobach energii, a nie chcielibyśmy jej marnować na wysyłanie odpadków. Ostatecznie zdecydowaliśmy w głosowaniu, że najlepszym naszym produktem jest wierszowana wersja "Wojny i pokoju". Dosyć to długie. Mam nadzieję, że moc przesyłowa wytrzyma. Przekażę z tego tyle, ile się tylko da...








    Waszyngton



    W Waszyngtonie była już pełnia wiosny. Wzdłuż Potomaku zaczęły się rozwijać pączki kwitnącej wiśni, a Park Rock Creek pełen był jasnej zieleni młodych listków. Nawet przez szum rotoru helikoptera Knefhausen słyszał od czasu do czasu grzechot ręcznej broni z okolic Georgetown, a butelki zapalające i gaz łzawiący zasnuwały niebo dymem i oparami wokół kompleksu domów mieszkalnych Water Gate. Nigdy się to nie skończy - pomyślał rozdrażniony Knethausen. Jaki sens miały próby ratowania takich ludzi?

    To go rozpraszało. Zauważył, że ma uwaga rozstrzeloną w trzech kierunkach: pokiereszowanego zielonego krajobrazu pod nim, samolotów z miotaczami ognia, krążącymi jako eskorta wokół jego helikoptera oraz trzymanych na kolanach dokumentów. Wszystko to go irytowało. Nie mógł się skupić na niczym z osobna. A najmniej podobał mu się meldunek z "Konstytucji . Musiał zażądać pomocy ekspertów dla przetłumaczenia wszystkiego, co zawierał. A jeszcze mniej spodobały mu się wyniki, Co tu poszło nie tak? To były jego dzieci, wybrane z tysięcy. W żadnym z nich nie było na przykład ani śladu skłonności do hippisowstwa, w każdym razie po przekroczeniu dwudziestki a u Ann Becklund i Florence Jackman nawet wówczas. Jak oni się wdali w te głupstwa z księgi "I Ching" i idiotyzm z Achlilea millefolium, bardziej znaną jako krwawnik pospolity ? Co za "eksperymenty"? Kto zaczął z obrzydliwie antynaukową akupunkturą? Jak śmieli naruszyć zaprogramowany budżet energetyczny dla "celów badawczych"? I co to były za cele? A ponad wszystko, to co za "uszkodzenie statku"?

    Nabazgrał w notesie:

    Natychmiast przerwać te nonsensy. Odnoszę wrażenie, że zachowujecie się jak nieodpowiedzialne dzieci. Zdradzacie ideały naszego programu.

    Knethausen

    Przebiegłszy krótką odległość między lądowiskiem helikopterów i strzeżonym wejściem do Białego Domu, oddał tam kartka gościowi z Ośrodka Łączności do natychmiastowego zaszyfrowania i nadania na "Konstytucję" z Goldstone via Lunar Orbiter 1 oaza na Odwrotnej Stronie. Trzeba ich tylko upomnieć, tłumaczył Sobie, a uspokoją się. Ale przeglądając się w lustrze, przygładzając włosy i układając końcem palca wąsy, a także potem, stając przed głównym sekretarzem Prezydenta, był ciągle zaniepokojony.

    Tym razem skierowali się w dół, nie w górę. Knefhausen szedł w stronę podziemnej sali, która niegdyś mieściła kolejno basen kąpielowy Franklina Roosevelta, pokój prasowy Białego Domu, studio telewizyjne dla nagrywania migawek Prezydenta z kongresmanami i senatorami dla wyborców z ich stron, a teraz był potężnie opancerzonym bunkrem, w którym każdy, kogo by zastał w Białym Domu atak z zewnątrz, mógł trzymać się przez kilka tygodni, co wystarczy Czwartej Pancernej na przybycie z jej bazy w Marylandzie i odbicie terytorium. Nie było to pomieszczenie wygodne, ale było bezpieczne. Poza tym, dzięki opancerzeniu przeciw atakowi, było bardziej dżwiękoszczelne, szpiegoszczelne i przeciekoszczelne niż jakiekolwiek na świecie,

    Knefhausena wpuszczono i posadzono. Prezydent i para innych osób było pogrążonych w rozmowie szeptem na jednym końcu sali, zaś para tuzinów innych wyciągało szyje, by popatrzeć na Kenfhausena.

    Po chwili Prezydent podniósł głowę.

    - W porządku - powiedział. Napił się wody z kryształowej szklanki. Twarz miał znużoną i pooraną zmarszczkami; malowało się na niej rozczarowanie sposobem, w jaki spełniły się chłopięce marzenia: prezydentura nie wyglądała w rzeczywistości tak, jak ją widział z Muncie, stan Indiana.

    - Wszyscy wiemy, na czym stoimy - powiedział. - Rząd Stanów Zjednoczonych ogłosił informację, która była nieprawdziwa. Zrobił to z pełną wiedzą i rozmyślnie i został na tym przyłapany. Teraz chcemy poznać kulisy sprawy i dlatego Doktor Knefhausen wyjaśni Plan Alfa-Alef. Zaczynaj, Knefhausen.

    Knefhasen wstał i bez pośpiechu podszedł do przygotowanego dlań pulpitu. Rozłożył papiery, przez chwilę przyglądał im się w zamyśleniu, potem zaczął mówić.

    - Jak powiedział Prezydent, Plan Alfa-Alef jest kamuflażem. Niektórzy z was dowiedzieli się o tym kilka miesięcy temu i wtedy określili go innymi słowami. "Oszustwo". "Fałszerstwo". Takimi. Ale nie pasuje tu żadne z tych słów. Jeśli mogę to wyrazić po francusku, jest to pełnoprawny ruse de guerre. Nie guerre przeciw jakiemuś przeciwnikowi politycznemu, ani nawet przeciw tym głupim dzieciakom, które biegają po ulicach z butelkami zapalającymi i cegłami. Nie mam na myśli żadnej z tych wojen, lecz wojna przeciw ciemnocie. Bo, rozumiecie, były pewne oznaki - pewne r z e c z y , których musieliśmy się dowiedzieć dla dobra nauki i postępu. Alfa-Alef został zaplanowany, by je dla nas wykryć.

    - Na początek - ciągnął dalej - powiem wam to, co najgorsze. Po pierwsze, nie ma takiej planety jak Alfa-Alef. Rosjanie mówili prawdę. Po drugie, wiedzieliśmy o tym od początku. Nawet te zdjęcia, które opublikowaliśmy były fałszowane i na dłuższą metę świat to wykryje i dowie się o naszym rusa de guerre. Mogę tylko mieć nadzieję, że nie wykryje zbyt szybko, bo jeśli będziemy mieli szczęście i przez pewien czas utrzymamy tajemnice, wówczas mam nadzieję przedstawić dobre wyniki na usprawiedliwienie tego, co zrobiliśmy. Po trzecie, gdy "Konstytucja" osiągnie Alfę Centaura, nie znajdzie miejsca do lądowania, żadnego sposobu opuszczenia statku kosmicznego, żadnych surowców, które mogłyby zastać użyte jako paliwo na podróż powrotną, nic zupełnie, prócz gwiazdy i pustej przestrzeni, Z tego faktu wynikają pewne konsekwencje. "Konstytucje" zaprojektowano na paliwo wodorowe w ilości dostatecznej na podróż w jedną strona, plus rezerwa na manewrowanie. Nie ma go tyle, by mogła powrócić, zaś źródło, w którym załoga spodziewała się zaopatrzyć, to znaczy planeta Alfa-Alef, nie istnieje, więc nie wrócą. A wiec tam umrą. To są te złe rzeczy, które musze wyznać.

    Wśród słuchaczy rozległy się szepty i westchnienia. Prezydent siedział zmarszczony, w roztargnieniu, nie słuchając innych. Knefhausen czekał spokojnie aż słuchacze przełkną gorzkie lekarstwo, po czym kontynuował.

    Pytacie wobec tego, czemuśmy to zrobili? Skazali ośmioro młodych ludzi na śmierć? Odpowiedź jest prosta: wiedza, Innymi słowami: musimy uzyskać podstawowe dane naukowe, potrzebne nam do obrony wolnego świata. Jest wam wiadoma, jak przypuszczam, iż w ostatnich dziesięciu latach i dawniej, postęp w zakresie naukowych badań podstawowych był znikomy. Prowadzono dużo badań rozwojowych. Dużo technologicznych. Dużo w zakresie zastosowań. Ale od lat, od czasów Einsteina czy ściślej od Weizsackera bardzo mało podstawowych.

    A bez nowej wiedzy podstawowej technologia szybko przestanie się rozwijać. Straci napęd.

    Muszę wam teraz opowiedzieć pewną historię. Jest to prawdziwa, naukowa historia, żaden żart. Był sobie niejaki de Bono, Maltańczyk, który chciał zbadać proces myślenia twórczego. Niewiele o nim wiadomo, ale de Bono miał pomysł, jak się czegoś dowiedzieć. Przygotował więc do doświadczenia pokój, z którego wyniesiono wszystkie meble, z dwojgiem drzwi w przeciwległych ścianach. Wchodzi się przez jedne, przechodzi przez pokój, wychodzi drugimi. Przy drzwiach wejściowych położył trochę materiału - dwie płaskie deski, trochę sznurów. Do doświadczenia użył kilkorga dzieci. I powiedział im: "Zagramy sobie w taką grę. Musicie przejść przez pokój i wyjść tamtymi drzwiami, to wszystko. Kto to zrobi, wygrywa. Ale jest jeden przepis. Nie wolno wam dotknąć podłogi ani stopami, ani kolanami, ani żadną częścią ciała czy ubrania. Mieliśmy tu chłopca - powiedział - który był bardzo wysportowany i przeszedł przez pokój na rękach, ale został zdyskwalifikowany. Tego robić nie wolno. A teraz ruszajcie, a kto przejdzie najszybciej, dostanie czekoladę".

    Wyprowadził więc wszystkie dzieci, po czym wszystkie po kolei próbowały. Było ich dziesięcioro czy piętnaścioro, a wszystkie zrobiły to samo. Niektórym wymyślenie rozwiązania zabrało więcej czasu, inne wpadły na nie natychmiast ale trik był zawsze ten sam: siadały na podłodze przed drzwiami, brały sznury i deski, każdą przywiązywały do jednej stopy i przechodziły przez pokój jak na nartach. Najszybsze z nich potrzebowało na wymyślenie tego i przejście paru sekund. Najwolniejszym zajęło to wiele minut. Ale rozwiązanie w każdym przypadku było takie samo. To była pierwsza część eksperymentu.

    A wtedy ten Maltańczyk, de Bono, przeprowadził jego drugą część. Dokładnie jak poprzednio, z jednym wyjątkiem. Nie dał im dwóch desek. Dał tylko jedną.

    I w drugiej części wszystkie dzieci też znalazły takie samo rozwiązanie, oczywiście inne niż za pierwszym razem. Przywiązywały sznur do jednego końca jedynej deski, stawały na niej, podskakiwały, pociągając sznurem deskę do przodu i tak podskakując i pociągając, posuwając się za każdym skokiem nieco do przodu, wszystkim udało się przejść przez pokój. Tyle, że w pierwszym eksperymencie średni czas przejścia wynosił około czterdziestu pięciu sekund, w drugim około dwudziestu. Używając jednej deski przechodziły szybciej, niż z dwiema.

    Może teraz już niektórzy z was domyślają się, o co chodzi. Czemu żadne z dzieci w pierwszej grupie nie wpadło na szybszą metodę przejścia przez pokój? To proste. Spojrzały na dostępne im pomoce i będąc takimi jak każdy z nas, chciały zużyć wszystkie. Ale wszystkich przecież nie potrzebowały. Mogły mieć lepsze wyniki przy mniejszej ich liczbie i innej metodzie.

    Knefhausen zrobił przerwę i rozejrzał się po pokoju, smakując wrażenie chwili. Miał ich już w kieszeni, wiedział o tym. Tak samo było trzy lata wcześniej z Prezydentem. Zaczynali rozumieć konieczność tego, co zrobiono i blade, uniesione ku niemu twarze nie miały już wyrazu wrogości, a tylko zakłopotania i pewnego lęku.

    Kontynuował przemówienie.

    - Tego właśnie dotyczy Plan Alfa-Alef, panie i panowie. Wybraliśmy ośmioro najinteligentniejszych istot ludzkich, jakie udało się znaleźć - młodych, zdrowych, bardzo śmiałych. Bardzo twórczych. Na pewno zrobiliśmy im świństwo. Ale daliśmy im możliwość, jakiej nikt nigdy nie miał. Możliwość m y ś 1 e n i a . Myślenia przez d z i e s i ę ć 1 a t . Myślenia o problemach podstawowych. Tam w przestrzeni nie mają tej drugiej deski, która by ich rozpraszała. Jeśli chcą się czego dowiedzieć, nie mogą pobiec do biblioteki, zajrzeć do książki i dowiedzieć się, że ktoś kiedyś powiedział, że to o czym myślą nie ma sensu. Muszą wszystko wymyśleć sami dla siebie.

    Aby im to umożliwić oszukaliśmy ich i będzie ich to kosztować życie. Tak, prawda, to tragiczne. Ale odbierając im życie dajemy im w zamian nieśmiertelność.

    Jak to robimy? Znów oszukaństwem, panowie i panie. Nie mówimy im: "Uwaga, macie odkryć nowe podejście do podstaw nauki i podać je nam". Kamuflujemy cel, aby nawet on ich nie rozpraszał. Powiedzieliśmy im, że jest to program rekreacyjny, pomoc w spędzeniu czasu. To też jest ruse de guerre. "Rekreacja" nie jest po to, aby im ułatwić podróż; jest sama w sobie celem podróży.

    Wysłaliśmy ich więc w drogę z podstawowym narzędziem nauki. Z liczbami, to znaczy z wielkościami i ilościami, czyli wszystkim, czego dotyczą badania naukowe. Z gramatyką. Nie tą, której uczyliście się mając trzynaście lat; jest to termin techniczny, dotyczący rachunku zdaniowego i podstawowych zasad komunikowania. Przy jej pomocy mogą się porozumiewać w pełni, bez mętnych dwuznaczności. Daliśmy im niewiele więcej; tylko możliwość połączenia tych dwóch podstawowych elementów i uzyskania w ten sposób nowych form wiedzy.

    Co z tego wyniknie? Uzasadnione pytanie. Niestety bez odpowiedzi. Jeszcze nie. Gdybyśmy z góry znali odpowiedź, nie musielibyśmy przeprowadzać eksperymentu. Nie wiemy więc, jaki będzie rezultat końcowy, ale już teraz osiągnęli oni bardzo wiele. Już rozwiązali stare problemy, które stanowiły zagadkę dla najmędrszych naukowców przez całe wieki. Podam wam jeden przykład. Zapytacie: dobrze, ale co to d a j e ? Odpowiadam: nie wiem; wiem tylko, że jest to tak trudne pytanie, iż nikt inny nie umiał na nie odpowiedzieć. Jest to dowód na tak zwaną koniunkcję Goldbacha. Tylko przypuszczenie, można było to nawet nazwać zgadywaniem. Domysłem znakomitego matematyka sprzed wielu lat, że każda liczba parzysta może być napisana jako suma dwóch liczb pierwszych. Jest to jeden z tych prostych problemów matematycznych, które każdy rozumie, ale nikt nie potrafi rozwiązać. Możecie powiedzieć: to oczywiste, szesnaście jest sumą jedenastu i pięciu, które obie są liczbami pierwszymi, a trzydzieści to suma dwudziestu trzech i siedmiu, które też są liczbami pierwszymi i możemy wymienić takie liczby pierwsze dla każdej parzystej, którą wybieramy. Tak, ale czy możecie udowodnić, że dla każdej z a w s z e będzie to możliwe? Nie. Nie możecie. Nigdy i nikomu się to nie udało, ale nasi przyjaciele z "Konstytucji" zrobili to i to w pierwszych miesiącach podróży. Mają przed sobą prawie dziesięć lat. Nie potrafię powiedzieć, zrobią w tym czapie, ale na pewno będzie to coś wielkiego. Nowa teoria względności, grawitacji - nie wiem, mówię puste słowa. Ale coś wielkiego

    Znów przerwa. Panowała głucha cisza. Nawet Prezydent nie patrzył obojętnie przed siebie, tylko na niego.

    - Nie jest zbyt późno, by zniszczyć ten eksperyment. Jest więc konieczne, abyśmy zachowali tajemnicę jeszcze przez krótki czas. Ale teraz już wiecie, panowie i panie. Taka jest prawda o Alfie-Alef.

    Bał się tego, co teraz nastąpi, odwlókł to jeszcze na sekundę, przeglądając papiery, w końcu wzruszył ramionami, spojrzał na słuchaczy i zapytał:

    - Czy są jakieś pytania?

    O tak, były pytania. Pan Każdy był trochę ogłupiały, potrzebował chwili, by przezwyciężyć czar prostych i pięknych prawd, które usłyszał, ale. wreszcie rozległ się pierwszy głos, następnie drugi, po tym rozległy się trzy czy cztery wrzaski równocześnie. Były pytania, rzecz prosta. Pytania, na które nie było odpowiedzże. Pytania, których Knefhausen nie zdążył usłyszeć, a cóż dopiero odpowiedzieć na nie, a już zadawano następne. Pytania, na które nie znał odpowiedzi. I najgorsze pytania te, na które odpowiedzi działają jak pieprz rzucony w oczy, wywołują wściekłość i ślepotę na zdrowy rozsądek. Ale musiał stawiać im czoła i próbował odpowiadać. Nawet gdy wywrzaskiwano je tak głośno, że na zewnątrz, za grubymi podwójnymi drzwiami, żołnierze piechoty morskiej spoglądali po sobie z niepokojem zastanawiając się, co mogło wywołać ten głuchy grzmot, przenikający ze znakomicie dźwiękoszczelnej sali.

    - Chcę wiedzieć, kto pana na to napuścił?

    - Nikt, panie przewodniczący, było tak jak powiedziałem.

    - Ależ Knefhausen, czy chcesz przez to powiedzieć, że mordujesz tych przyzwoitych ludzi tylko z powodu jakiejś teorii jakiegoś tam Goldbacha?

    - Nie, senatorze, nie z powodu koniunkcji Goldbacha, lecz dla ogromnego postępu w nauce, decydującego dla utrzymania wolnego świata.

    - Przyznaje pan więc, że wciągnął pan Stany Zjednoczone w oczywiste oszustwo?

    - W usprawiedliwiony podstęp wojenny, panie ministrze, ponieważ nie było innej drogi.

    - Fotografie, Knefhausen?

    - Sfałszowane, generale, jak to panu mówiłem. Biorę za to petłną odpowiedzialność.

    I tak dalej i dalej, ze słowami: "morderstwo";"oszustwo", a nawet "zdrada" powtarzającymi się coraz częściej i częściej.

    Aż wreszcie Prezydent wstał i podniósł rękę. Długo trwało nim zapanował spokój, ale wreszcie ucichli.

    - Czy chcemy tego czy nie, siedzimy w tym po uszy - powiedział po prostu. - Nie ma nic więcej do powiedzenia. Przyszliście do mnie, wielu z was przyszło, posłyszawszy plotki i żądając prawdy. Teraz znacie prawdę, jest ona zaklasyfikowana jako ściśle tajna i nie wolno jej rozpowszechniać. Wiecie wszyscy, co to oznacza. Dodam tylko, że osobiście proponuję, by jakiekolwiek naruszenie tego środka bezpieczeństwa podlegało dochodzeniu wszelkimi środkami, jakie są w dyspozycji rządu i było karane z największą surowością prawa. Ogłaszam sprawę Planu Alfa-Ale za należącą do kategorii bezpieczeństwa narodowego w stanie wyjątkowym i przypominam, że kara w takich wypadkach obejmuje, jeśli to konieczne, również karę śmierci, a w tym wypadku będzie to konieczne.

    Prezydent wyglądał na nagle postarzałego o dziesiątki lat i mówiąc poruszał wargami w taki sposób, jakby miał coś obrzydliwego w ustach. Nie pozwolił na dalszą dyskusję i zamknął zebranie.

    Pół godziny później, w prywatnym gabinecie, siedzieli tylko Knefhausen i Prezydent.

    - No więc - powiedział Prezydent - to wszystko było młóceniem plew. Następna sprawa: świat się o tym dowie. Mogę to odwlec o pacę tygodni, może miesięcy. Nie mogę temu zapobiec.

    - Jestem panu wdzięczny, Panie Prezydencie, za...

    - Zamknij się, Knefhausen. Nie chcę słyszeć przemówień. Chcę od ciebie tylko jednego, mianowicie wyjaśnienia. Co u diabła znaczy to wszystko na temat mieszania narkotyków, wolnej miłości i tak dalej?

    - Ach - odrzekł Knefhausen - ma pan na myśli ostatni meldunek z "Konstytucji". Tak Panie Prezydencie, już nadałem ostro sformułowany rozkaz. Z powodu odległości depesza dojdzie do nich dopiero za parę miesięcy, ale zapewniam pana, że wszystko zostanie wyprostowane.

    Prezydent odpowiedział kwaśno: - Nie chce żadnych zapewnień. Oglądasz telewizję? Nie mówię o "Kocham Lucy" ani rozgrywkach piłkarskich, mówię o wiadomościach. Czy wiesz w jakim stanie jest ten kraj? Marsze bezrobotnych z roku 1932, rozruchy rasowe z 1987 - to było nic. Były czasy, gdy mogliśmy wezwać Gwardię Narodową dla złamania zamieszek. W zeszłym tygodniu musiałem wezwać armię przeciw trzem kompaniom Gwardii. Jeszcze jeden skandal, Knefhausen i jesteśmy skończeni. A ten jest wielkim skandalem.

    - Nasze motywy są ponad wszelkie zarzuty...

    - Może twoje. Może i moje, a może staram się przekonać sam siebie, że zrobiłem to dla dobra nauki, a nie po to, aby figurować w podręcznikach historii jako prezydent, który przyczynił się do wielkiego przełomu: Ale jakie motywy mają twoi przyjaciele na pokładzie "Konstytucji"? Nie po to zgodziłem się wyjąć czterdzieści miliardów dolarów z kieszeni narodowej, by zafundować ósemce twoich przyjaciół dziesięć lat grupowych rozrywek i narkotyków.

    - Panie Prezydencie, zapewniam, że to tylko faza przejściowa. Dałem im polecenie, by to doprowadzili do porządku.

    - A co im zrobisz, jeśli nie doprowadzą? - Prezydent, który nigdy nie palił, wyjął cygaro, odgryza koniec i zapalił. Powiedział: - Jest za późno, bym opowiadał, że nie powinienem był dać sobie tego wmówić. Powiem więc tylko, że musisz się wykazać wynikami, zanim wszystko trzaśnie, bo wtedy ja już nie będę prezydentem, a ty wątpię czy będziesz żywy.








    Konstytucja - cztery



    To znowu Shef i jest około dnia 250. 300? Nie, myślę, że nie. Hej, przykro mi z powodu daty okrętowej, ale szczerze mówiąc nie myślę już tymi kategoriami. Myślałem o zupełnie czymś innym. Jestem też trochę rozstrojony. Gdy podrzuciłem rubla, wyszedł heksagram K'an, czyli niebezpieczeństwo, nad Li, Słońcem. To daje marny nastrój do rozmów z wami. Nie jesteśmy mściwi, ale jest faktem, że niektórzy z nas byli w bardzo złym nastroju, gdyśmy odkryli, co zrobiliście. N i e s ą d z ę , abyście się musieli martwić, ale wolałbym otrzymać lepszy heksagram.

    Ale zacznę od dobrych nowin. Nasza szybkość dochodzi teraz do 0,4 C. Sceneria zaczyna się robić interesująca. Już od paru tygodni gwiazdy przed i za nami odpłynęły poza pasmo widzialności, bo te z przodu weszły w ultrafiolet, a z tyłu odpłynęły w podczerwień. Możecie pomyśleć, że wskutek przesuwania się widma w zakresie widzialnym pojawią się inne częstotliwości elektromagnetyczne. Myślę że tak jest, ale gwiazdy mają pik: emisyjne w poszczególnych częstotliwościach i większość z nich maje w zakresie widzialnym, więc efekt jest taki, że znikają. Najpierw przed nami pojawiło się coś w rodzaju okrągłej czarnej plamy, gdzie nie było nic, Alfy Centaura, Bety Centaura ani nawet jasnych gwiazd Cyrkla. Później zniknęło Słońce i wkrótce ujrzeliśmy zaciemnienie, pochłaniające gwiazdy za nami. A po tym oba czarne koła zaczęły rosnąć.

    Rzecz prosta zdajemy sobie sprawię, że gwiazdy w rzeczywistości nadal tam są. Możemy je wykrywać przyrządami w taki sam sposób, jak przesuwając częstotliwości możemy wam przekazywać i odbierać od was depesze. Ale po prostu nie możemy ich już zobaczyć. Gwiazdy znajdujące się na linii naszego Lotu, gdzie wektor prędkości wynosi 0;34 C. albo 0;37 C (zależnie od tego, czy są przed, czy za nami) zwyczajnie nie promieniują już w zakresie widzialnym. Te zaś dalej w bok przesunęły się wizualnie wskutek efektów relatywistycznych. Ale wygląda to tak, jakbyśmy wiali od Niczego ku Niczemu i otwarcie mówiąc jest to dość przeraźliwe.

    Nawet gwiazdy, leżące na naszym trawersie wykazują relatywistyczne przesunięcie barw. Wygląda to niemal jak tęcza, jedna z tych kulowych tęcz, jakie widać czasem z samolotu, poniżej, na tle chmur. Ale to koło opasuje nas samych. Na krawędzi czarnej dziury przed nami gwiazdy mają częstotliwość wizualną przesuniętą do ciemnej czerwieni. Dalej przechodzą przez oranż, żółcień, zieleń młodych liści aż do pasa najbliższego czarnej dziury z tyłu, gdzie są jasnoniebieskie, przechodzące w fiolet. Jim Barstow ćwiczył na nich swe zdalne widzenie i potrafi je powiązać z rzeczywistą mapą nieba. A ja nie. Również w czarnej dziurze przed nami, widzi coś, czego ja nie mogę zobaczyć. Przypuszcza, jak mówi, że jest to silne radioźródło, zapewne Centaurus A i według niego promieniuje ono obecnie silnie w całym paśmie widzialnym. To znaczy silnie dla Jima i jego oczu. Nie jestem pewien, czy w ogól byłbym w stanie to zobaczyć. M o ż e jest tam coś w rodzaju bardzo słabego, rozproszonego blasku, jakiś gegenschein, ale nie jestem pewien. Nikt inny też.

    Ale tęcza gwiazd jest piękna. Choćby dla niej warto było się puścić w podróż. Flo uczyła się malować olejno, by zrobić dla was obrazek na ścianę, jednak gdy odkryła, co zamierzaliście, tak się rozeźliła, że chciała do niego podłączyć bombę wodorową pułapkę czy coś takiego. (Ale już jej przeszło, jak przypuszczam ).

    Nie jesteśmy wiec na was już tacy wściekli, chociaż był okres, w którym, komunikując się z wami, powiedziałbym parę brzydkich rzeczy.

    ... Przegrałem to sobie ponownie, brzmiało dość mętnie i chaotycznie. Przepraszam za to. Nie jest to dla mnie łatwe. Nie mówię, że trudne w sensie intelektualnym jak to było z problemami szachowymi i rachunkiem tensorowymi, ale trudne jak przesypywanie góry piachu łyżeczką do herbaty. Po prostu odzwyczaiłem się od wpychania myśli w tego rodzaju kaftan bezpieczeństwa. próbowałem namówić innych, aby tym razem rozmawiali z wami zamiast mnie, ale nie było chętnych. Udzielono mi masę dobrych rad. Dot jest zdania, że nie powinienem tracić czasu na przypominanie sobie dawnego sposobu mówienia. Chciała napisać dla was ejdetyczne sprawozdanie w uproszczonej notacji, które, jak oceniała, działając w przyśpieszonym tempie, bez względu na koszty, moglibyście przetłumaczyć w rozsądnym terminie dziesięciu czy dwudziestu lat. Byłoby to absolutnie pełne sprawozdanie ze wszystkimi detalami. Zwróciłem jej uwagę, że to by pociągnęło za sobą praktyczne trudności. Nie w przygotowaniu, nie to mam na myśli. Też coś, każdy z nas by to potrafił! Nie zapominam niczego, prócz głupstw w rodzaju, który to dzień pokładowy, których w ogóle nie życzę sobie pamiętać; ani ja, ani nikt inny. Ale transmisja trwałaby za długo. Nie mamy dość energii, by przekazać dostateczną liczbę grup, szczególnie od czasów wypadku. Dot mówi, że mogłaby sprawozdanie zgodelizować. Powiedziałem, że jesteście zbyt tępi, by je odgodelizować. A ona, że to byłaby dla was dobra nauczka.

    No, tutaj ma rację i czas już, abyście się nauczyli komunikować z nami w sensowny sposób, więc jeśli wystarczy energii dołączę na końcu ejdetyczne sprawozdanie Dot. W formie zgodelizowanej. Życzę szczęścia. Uczciwie mówiąc nie zdziwię się, jeśli opuścicie jedną czy dwie cyfry i wyjdzie wam "Rebeka z fermy nad Słonecznym Strumieniem" albo jeden z zaginionch apokryfów biblijnych, albo, co najbardziej prawdopodobne, bełkot. Ski mówi, że w żadnym wypadku nic na tym nie zyskacie, ponieważ Henie miał rację. Przekazuję to bez komentarzy.

    Seks. Zawsze chcecie się dowiadywać o seksie. Wspaniały. Teraz, gdy już nie musimy wygłupiać się z pigułkami, jest wprost cudownie. Flo i Jim Barstow zaczęli go uprawiać jako cześć multipleksowego systemu komunikacji, który musielibyście zobaczyć, by weń uwierzyć. Czasami, gdy mają to robić wszyscy, rzucamy robota i tylko siedzimy w kółeczku i przyglądamy im się, dowcipkując, śpiewając i pomagając im w obliczeniach pomocniczych. Kiedy swego czasu zrobiliśmy sobie te małe zabiegi chirurgiczne (obecnie wszystkie kości się zrastają), Ann i Ski zdecydowali się pokochać zamiast zastosować znieczulenie i powiedzieli; że to lepsze niż akupunktura. Nie blokuje wrażeń. Byli całkiem świadomi, że odcina im się małe palce u stóp, ale nie odbierali tego jako ból. Wobec tego, gdy przyszła kolej na Jima, spróbował on amputacji w ogóle bez niczego, jedynie w oczekiwaniu, że on i Flo pójdą do łóżka w chwilę później i to też podziałało. Był strasznie napalony z tego powodu; twierdził, że przeskoczył zastrzeżenie o przyczynie poprzedzającej skutek. To tak jak problem białej królowej i czarnej królowej i jest całkiem intrygujące, póki się w tym nie połapać. Nie jestem pewien, czy sam się już połapałem. A gdyby się nie przespał z Flo? Czy jego mały palec zacząłby go boleć wstecznie? Poplątąłem się w tym trochę; Dot mówi, że to dlatego, że po prostu w ogóle nie rozumiem fenomenologii, więc sądzę, że pójdą za radą Ann i przegryzą się przez Carnapa, chociaż jego lingwistyka jest tak nędzna, że trudno to wytrzymać. Więc zastanawiając się nad tym dochodzą do wniosku, że nie muszą. Przecież ostatecznie to wszystko jest zawarte w zgodelizownej relacji ejdetycznej. Przekażę wam więc tą relację i robiąc to będę miał coś w rodzaju przeglądu sprawy i uporządkuję sobie w głowie sprawę przyczynowości.

    Słuchajcie, podrzucam wam przynętę. Sprawozdanie będzie także zawierać trik Skiego na zachowanie plazmy aż przez 500 kilomilisekund, wiec gdy je rozplączecie będziecie wiedzieć, jak zbudować te reaktory termojądrowe, o których mówiliście, gdyśmy wyruszali. To jest marchewka przed waszymi nosami, więc pośpieszcie się z odgodelizowaniem. U nas to działa doskonale, choć oczywiście było nam przykro w związku z tym, co się zdarzyło gdyśmy przerabiali napad. Eksplozja zabiłam miejscu Willa Becklunda i dla nas wszystkich paskudnie to wyglądało.

    No więc, muszę kończyć, bo energia trochę się wyczerpuje, a nie chcę ryzykować pokręcenia czegoś w sprawozdaniu.

    Oto ono:

    1973^854 + 331^852 + 17^2008 + 3^9606 + 2^88 odjąć 78.

    Wszystkiego najlepszego, chłopcy!








    Waszyngton



    Knefhausen podniósł głowę znad sterty papierów na biurku. Przetarł oczy z westchnieniem. Przestał palić w tym samym okresie co Prezydent, ale podobnie jak Prezydent myślał, by do tego wrócić. Może zabija, prawda. Ale zmniejsza napięcie, a on tego potrzebował. A cóż złego w zabijaniu samego siebie? Są rzeczy gorsze niż być zabitym - pomyślał melancholijnie.

    Jakkolwiek na to patrzeć - rozmyślał obiektywnie - miał za sobą dwa lub trzy ciężkie lata. Zaczęły się tak dobrze, a potem było tak źle:

    Plan Alfa-Alef był zasadniczo słuszny! Myśląc o tym zgrzytnął zębami. Uda się - nie, na Boga, j u ż się udał i zmieni świat. Przyszłe pokolenia to zobaczą.

    Ale przyszłych pokoleń jeszcze nie było, a w teraźniejszości sprawy toczyły się całkiem źle.

    Przypomniało mu to, by podnieść telefon i wydzwonić sekretarka.

    - Czy udało się pani połączyć już z Prezydentem? - zapytał. - Przykro mi, doktorze Knefhausen. Próbowałam przez dziesięć minut, tak jak pan powiedział.

    - Aaa - mruknął. - Nie, proszę poczekać. Chwileczka. Jakie były telefony?

    Szelest papieru. - Agencje prasowe, oczywiście, znów z pytaniami na temat plotek. Biuro Jacka Andersom. Ktoś z CBS.

    - Nie, nie. Nie rozmawiam z prasą. Ktoś jeszcze?

    - Dzwonił senator Copley z zapytaniem, kiedy da pan odpowiedź na lista pytań, którą przesłała jego komisja.

    - Dam mu odpowiedź. Dam mu taką odpowiedź, jak Gotz von Berlichingen biskupowi z Bamberga.

    - Przepraszam, panie doktorze, niezupełnie się orientuję...

    - Nie szkodzi. Jeszcze coś?

    - Tylko telefon zamiejscowy od jakiegoś pana Hauptmanna. Mam jego numer.

    - Hauptmann? - Nazwisko było dziwnie znajome. Po chwili Knefhausen je umiejscowił: z całą pewnością fotolaborant, który współpracował przy fałszowaniu zdjęć z "Briareusa Dwanaście". Otrzymał rozkaz, by nie pchał się przed oczy i siedział cicho. Nie, to nieważne. Żaden z nich nie jest ważny i nie życzy sobie, by mi zawracano głowa takimi głupstwami. Proszę nadal tak postępować, pani Ambrose. Jeśli uda się dodzwonić do Prezydenta, proszę mnie natychmiast łączyć, ale żadnych innych rozmów.

    Odłożył słuchawkę i wrócił do biurka.

    Spojrzał na papiery równocześnie ze smutkiem i przyjemnością. Wszystko tu miał: sprawozdania z "Konstytucji", własne szkice ich interpretacji i komentarze oraz ponad sto notatek uzupełniających, zestawionych przez jego personel, by ułatwić zrozumienie i implikacje tych jakże nieraz tajemniczych raportów z przestrzeni kosmicznej:






   H e n l e. Prawdopodobnie chodzi o Paula Henle (notatka w załączeniu); zapewne aluzja do cytatu z jego pracy, że "Istnieją pewne symbolizmy, w których pewnych rzeczy nie da się wyrazić": Przypuszczenie: że język angielski należy do takich symbolizmów.

    Oranżadowy deser lodowy. Dokonano tajnych badań eksperymentalnych nad materiałem wymienionym w dokumencie Nr, bież. CON-130, § 4. Analiza chemiczna i próby doświadczalne wskazują, że zalecona mieszanina farmaceutyków i innych składników daje substancje halucynogenną o znacznej sile i nie do końca poznanych właściwościach. W prowadzonych równolegle testach podano 100 osobom substancje lub placebo. Osoby, przyjmujące prawdziwą substancje meldują reakcje znacząco różne od otrzymujących placebo. Relacjonowane efekty obejmują poczucie nieograniczonej kompetencji i pogłębionej zdolności rozumienia. Niemniej te dane są całkowicie subiektywne. Poczyniono starania, by je zweryfikować testami: standardowym na iloraz inteligencji, manipulcyjnym i innymi, ale badani nie współpracowali należycie, a niektórzy z nich oddalili się bez zezwolenia z zakładu badawczego.

    System kodowania przekazu jakiegokolwiek rodzaju jako jednej bardzo wielkiej liczby. Przekaz najpierw pisze się tekstem otwartym, a następnie koduje jako podstawy i wykładniki potęg. Każda kolejna litera przekazu jest wyrażana przez szereg naturalny liczb pierwszych - to znaczy pierwsza litera podstawą 2, druga podstawą 3, trzecia podstawą 5, następne przez 7, 11, 13, 17 itd. Tożsamość litery zajmującej te pozycje w przekazie jest zawarta w wykładniku: po prostu wykładnik 1 oznacza, że literą na tej pozycji jest A, wykładnik 2, że jest to B, 3, że C itd. Całość przekazu jest wyrażana następnie jako iloraz wszystkich podstaw i wykładników. Przykład. Słowo "baca"będzie w ten sposób reprezentowane wyrażeniem 2^2 x 3^1 x 5^3 x 7^1 czyli 10500. Imię "Ala" będzie reprezentowane liczbą 531441 czyli 2^1 x 3^12 x 5^1. Angielskie zdanie ,John lives" badzie reprezentowane ilorazem następujących wielkości: 2^10 x 3^15 x 5^8 x 7^14 x 11^0 x 13^12 x 17^9 x 23^5 x 29^9 x 31^27 (w którym wykładnik "0" został zarezerwowany na wyrażenie odstępu, zaś wykładnik " 27" uznano arbitralnie za wyrażający kropkę). jak z tego widać "zgodelizowana forma nawet bardzo krótkiego przekazu wyraża się bardzo wielką liczbą, chociaż takie liczby mogą być w bardzo zwarty sposób przekazywane jako suma podstaw i wykładników. Przykład przekazany przez "Konstytucje" jest oceniany jako równoważny objętością pełnemu, wielkiemu słownikowi języka angielskiego.






    Z d a l n e    w i d z e n i e . Wiadome jest, że osobnik James Madison Barstow w swych wczesnych latach szkolnych cierpiał na pewną krótkowzroczność, zapewne wywołaną przez nadmiar lektur, którą starał się wyleczyć ćwiczeniami podobnymi do "metody Batesa" (notatka w załączeniu). Jego wzrok w okresie testowania dla Planu Alfa-Alef był doskonały. Wywiady u jego dawnych kolegów wskazują, że zachował on zainteresowanie podwyższaniem ostrości widzenia. Wyjaśnienie alternatywne. Są również poszlaki, że był takie zainteresowany zjawiskami paranormalnymi jak jasnowidzenie czy prekognicja i jest możliwe, choć w chwili obecnej ocenia się to jako wątpliwe, że użycie przez niego tego zwrotu odnosi się do "patrzenia w przód" w czasie.



    I tak dalej i tak dalej.

    Knefhausen wlepił wzrok w stos papierów przed sobą z czułością i rozpaczą i potarł czoło dłonią. Dzieci! Były takie cudowne... i tak niesforne... i tak trudne do pojęcia. Jakąż niesfornością z ich strony było ukrywanie ich prawdziwych osiągnięć. Tajemnica syntezy termojądrowej! To jedno wystarczyłoby dla usprawiedliwienia całego planu. Ale gdzie była zawarta? Zamknięta na klucz w tym cyfrowo-szyfrowym bełkocie. Kenfhausen doceniał elegancję tej metody. Potrafił też odnieść się poważnie do sposobu komunikowania o tak olśniewającej prostocie. Gdy tylko dana liczba została wypisana, wystarczyło zacząć ją dzielić przez dwa tyle razy, ile to możliwe, a liczba tych razy podaje pierwszą litera. Następnie podzielić przez następną liczba pierwszą czyli trzy, a iloraz da drugą litera. Ale trudności praktyczne! Nie można nawet odszyfrować pierwszej litery nim się nie uzyska najpierw całej liczby, a IBM wręcz odmówił złożenia oferty na skonstruowanie w tym celu baterii komputerów, jeśli czas na jej zbudowanie nie zostanie uzgodniony na dwadzieścia pięć lat. DWADZIEŚCIA PIĘĆ LAT . A tymczasem w odebranej liczbie ukryty jest prawdopodobnie sekret kontrolowanej reakcji termojądrowej, może i wiele innych sekretów, a już prawie na pewno klucz do pomyślności samego Knefhausena w najbliższych kilku tygodniach...

    Zadzwonił telefon.

    Chwycił go i krzyknął natychmiast: - Słucham, Panie Prezydencie!

    Zbyt się pośpieszył. Była to tylko jego sekretarka. Mówiła zdecydowanym, choć drżącym głosem.

    - To nie Prezydent, panie doktorze, lecz senator Copley jest na linii i mówi, że to nie cierpiące zwłoki. Mówi, że..

    - Nie! - rykną] Knefhausen i trzasnął słuchawką. Już w tej samej chwili pożałował tego. Copley był bardzo wysoko postawiony, przewodniczył Komisji Sił Zbrojnych; był człowiekiem, którego Knefhausen nie chciałby mieć wśród wrogów. Bardzo powoli, w ciągu wielu lat cierpliwych zabiegów, zrobił go swym przyjacielem. Ale nie był w stanie rozmawiać z nim, ani z kimkolwiek innym, gdy Prezydent nie odpowiada na jego telefony. Ranga Copleya była wysoka, ale nie znajdował się on wśród bezpośrednich przełożonych Knefhausena. Gdy szczyt piramidy odmawiał rozmowy z Knefhausenem, doktor był odcięty od świata.

    Próbował się uspokoić, oceniając sytuację obiektywnie. Zbliżały się konwencje partyjne. Nadchodziła potrzeba uzyskania wyboru na trzecią kadencję i nowelizacji prawa, która by to umożliwiła. No i - Knefhausen przyznawał to wobec samego siebie największy nacisk wywierały plotki, które krążyły w sprawie "Konstytucji". Ostrzegał Prezydenta. Niestety Prezydent nie posłuchał. Powiedział mu przecież, że tajemnica znana dwojgu Ludziom już jest zagrożona, a znana więcej niż dwojgu nie jest tajemnicą. Ale Prezydent nalegał, by ją ujawniać ciągle rosnące mu kręgowi wysokich urzędników. Oczywiście zaprzysiężonych na dotrzymanie sekretu - ale co to dawało? Oczywiście przecieki; mimo wszystko, były. Mniej niż można by się obawiać. Więcej niż można wytrzymać.

    Pogłaskał pieszczotliwie meldunki z "Konstytucji": Te cudowine, wspaniałe dzieci, one ciągle jeszcze są w stanie wszystko uratować...

    Dlatego, że to on uczynił ich cudownymi, wyznał sobie po cichu. Stworzył koncepcję. Wybrał ich. Dopuścił się rzeczy; z którymi sam się dotychczas nie mógł pogodzić. Po to; aby zapewnić właśnie im, a nie komukolwiek innemu; wpisanie na listę załogi. A przede wszystkim zabezpieczył się, zapewniając sobie na wszelkie możliwe sposoby ich lojalność. Trening. Dyscyplina. Więzy miłości i przyjaźni. Więzy jeszcze pewniejsze: naszpikował im zapasy żywności, taśmy rekreacyjne, programy działań wszelkimi możliwymi sugestiami, maksymalnym naciskiem podprogowym oraz wspomaganiem psychologicznym, jakie tylko udało mu się wymyśleć lub wynaleźć. Po to; by nie omieszkali wiernie przekazać na Ziemie wszystkiego, cokolwiek tam robili. I niezależnie od tego, co się zdarzyło, wyniki nadeszły: Dane mogły być trudne do odszyfrowania, ale były. Na to kosmonauci nie mogli nic poradzić; jego przykazania działały skuteczniej niż boskie; jak Marcin Luter mogli tylko powiedzieć, "Ich kann nicht anders" i nawet przed papieżem czy inkwizycją, musieli się tego trzymać. Będą się uczyli, będą mówić, czego się nauczyli i w ten sposób zwrócą się koszty inwestycji...

    Telefon! Zaczął mówić zanim jeszczę; podniósł słuchawkę do ust.

    - Tak; tak, tu doktor Knefhausen, tak! - wymamrotał. Teraz to już na pewno był Prezydent.

    To nie Prezydent:

    - Knefhausen - wrzeszczał człowiek na drugim końcu linii. " Teraz słuchaj; powiem ci to, co powiedziałem tej twojej wiedźmie, że jeżeli nie połączy mnie z tobą n a t y c h m i a s t , wyślę Czwartą Pancerną by cię aresztowała i dostawiła do mnie w ciągu dwudziestu minut. Więc słuchaj!

    Knefhausen rozpoznał głos i sposób mówienia. Zaczerpnął głęboko powietrza i zmusił się do spokoju.

    - Dobrze, senatorze Copley - powiedział - co się stało?

    - Sprawi się rypła, chłopie! To się stało. Ten twój chłopak w Huntsville; jak mu tam, ten fotolaborant...

    - Hauptmann?

    -Właśnie on! Czy chcesz wiedzieć, ty głupi szwabski skurczybyku, gdzie on teraz jest?

    - No cóż, przypuszczam... Myślę, że powinien być w Huntsville...

    - Pudło, chłopie! Twój szwabski przyjaciel zameldował, że źle się czuje i wziął zaległy urlop zdrowotny. Wywiad miał go trochę na oku, ale go nie zatrzymał, chcieli wiedzieć, co on zrobi. No i zobaczyli. Zobaczyli jak godzinę temu odleciał z lotniska Orly samolotem Aerofłotu. Rusz swoim wielkim szwabskim mózgiem na ten temat, Knefhausen! Dał dęba. A teraz postaraj się wymyśleć, co z tym zrobisz i lepiej, żeby to był dobry pomysł!

    Knefhausen coś powiedział, sam nie wiedząc co i odwiesił słuchawkę, nie wiedząc kiedy. Patrzył w przestrzeń szklanym wzrokiem.

    Potem nacisnął guzik do sekretarki i powiedział, przerywając jej jąkające się przeprosiny: - Ten telefon międzymiastowy od Hauptmanna, o którym pani poprzednio mówiła, pani Ambrose... Nie powiedziała pani skąd był.

    - To był telefon międzykontynentalny, panie doktorze. Z Paryża. Nie dał mi pan możliwości...

    - Tak, tak. Rozumiem. Dziękuję. W porządku.

    Powiesił słuchawkę i opadł na fotel. Prawie odczuł ulgę. Jeśli Hauptmann udał się do Rosji, mógł to zrobić tylko po to, by opowiedzieć, że fotografie zostały sfałszowane i nie tylko nie było planety, na której astronauci mogliby wylądować, lecz także nie było nawet omyłki; było tylko totalne oszustwo. Nic więcej już nie zależało od Knefhausena. Teraz historia go osądzi. Kości zostały rzucone. Rubikon przekroczony.

    Ileż aluzji literackich, pomyślał pogardliwie. W rzeczywistości to nie sąd historii miał bezpośrednie znaczenie, lecz osąd przez pewnych realnych ludzi, żyjących teraz i skłonnych do niemiłych reakcji. A będą go sądzić nie na podstawie tego, co mogłoby lub powinno by być, lecz tego, co jest. Na myśl o tym sądzie przeszły go zimne dreszcze i wyciągnął rękę, by jeszcze raz próbować dodzwonić się do Prezydenta. Lecz był zupełnie pewien, że Prezydent nie odpowie ani teraz, ani już nigdy.








    Konstytucja - pięć.



    Tutaj wasz stary niezawodny Shef. Dostaliśmy waszą depesze: Nie chcę z nią, dyskutować. Macie dużo tupetu. Złe nastroje u was, co? Jeśli nie macie do powiedzenia nic miłego, nie gadajcie w ogóle. Staramy się jak możemy, a to nie jest mało, wiec jeśli nie robimy ściśle tego, co chcecie, to zapewne dlatego, że obecnie wiemy o wiele więcej, niż wyście wiedzieli, gdy nas wystrzeliliście w stronę tej lipy, którą nazwaliście Alfą-Alef. Dziękujemy, nie ma głupich.

    Z drugiej jednak strony małe podziękowanie za tę odrobinę, którą zrobiliście dla nas, a co w rezultacie ustawiło nas tam, gdzie jesteśmy. Nie mam na myśli przestrzeni. Nie będę więc na was wrzeszczał. Po prostu nie chce mi się z wami gadać. Inni zrobią to we własnym imieniu.

    M ó w i D o t L e t s k i . To ważne. Przekazać. Mam do powiedzenia trzy rzeczy, które powinniście zapamiętać. Pierwsza: większość problemów ma rozwiązania g r a m a t y c z n e . Problemu transportowania ludzi z Ziemi na inne planety nie rozwiązuje się przez przypadkowe składanie kawałków stali, aby stwierdzić, że przypadkowo zbudowaliście "Konstytucję". Rozwiązuje się go przez skonstruowanie modelu (- równanie

    [gramatyka]), który opisuje warunki konieczne, przy których następuje transport. Gdy się ma model gramatyczny, po prostu układa się metal wokół niego i wszystko idzie jak z płatka.

    Gdy to zrozumiecie, będziecie gotowi na drugą: nie ma n i c takiego, jak przyczynowość. Cóż to była za strata czasu starać się przypisać "przyczyny" "wydarzeniom" ! Używacie wyrażeń w rodzaju: "Potarcie główki zapałki powoduje jej zapalenie". Prawdziwy sąd? Nie, fałszywy. Ładujecie się we wszystkie bzdury w rodzaju - czy "akt potarcia" jest "konieczny" lub "wydynarnym naciskiem magnetycznym, lecz zachęcając je, by zechgmatycznie nie mają czasów. W przyzwoitej gramatyce (angielska taką oczywiście nie jest, ale postaram się dać sobie z tym radę) można sformułować następujące zdanie: "istnieje połączenie form materii (określone), które tworzą związek z wyzwoleniem energii w pewnej (określonej) temperaturze (która może być temperaturą występującą w związku z ciepłem tarcia)". Gdzie tu przyczynowość? "Przyczyna" i "skutek" zawarte są w tym samym bezczasowym zdaniu. Wobec tego trzecia: n i e m a czegoś takiego jak prawa empiryczne. Gdy Ski to zrozumiał, był w stanie utrzymać plazmę w naszym silniku odrzutowym nieograniczenie długo, nie popychając cząsteczek ordynarnym naciskiem magnetycznym, lecz zachęcając je, by zechciały trzymać się razem. To, co robi można powiedzieć innymi słowami (- "tworzy środowisko, w którym siły dośrodkowe są większe od odśrodkowych"), ale sposób, w jaki wam to powiedziałam jest lepszy, bo mówi coś o waszych charakterach. Jesteście wszyscy brutalami. Czemu nie umiecie być mili dla rzeczy, jeśli chcecie by one były miłe dla was? Nie zapomnijcie przekazać tego do T'in Fa w Tientsinie, profesora Morrisa w All Souls College i tego, kto tam ma katedrę imienia Carnapa na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles.

    K o l e j n a F l o .

    Moja matka byłaby zachwycona moim ogrodem. Kurze łapki i żonkile rosną tu Jedne przy drugich w mulistym piasku, Robią to, by nam sprawić przyjemność, a my Im Ją robimy - prawdopodobnie prześlę wam w przyszłości pełny podręcznik ogrodnictwa, tymczasem Jednak niegodziwością jest zjeść rzodkiewka. Ale marchewki to lubią.

    Oświadczenie zmarłego Williama Becklunda.

    Przyszedłem na świat, uczyłem się, rosłem; Jadłem, pracowałem, poruszałem się i umarłem. Alternatywnie: wynurzyłem się z płomienia wodorowego, skurczyłem się, zwymiotowałem i powróciłem do łona, do którego tak się tęskni. Można podejść do tego z każdego końca, nie ma żadnej różnicy, z której strony się na to patrzy.

    Dane obserwacyjne, Letski.

    W czasie t, wyrażanym liczbą Diraca niewspółmierną ze średnim czasem Greenwich, obserwuje się następujące zjawisko:

    Radioźródło Centaurus A zostało zidentyfikowane jako stabilny pozycyjnie jeden przedmiot zbiorowy, a nie dwie, przenikające się chmury gazowe i zostało zaobserwowane, że kurczy się radialnie ku środkowi. Analiza i obserwacja ujawniają, że jest to czarna dziura, bliższe szczegóły na jej temat nie dają się jeszcze wykryć. Wnioskuje się z tego, że wszystkie galaktyki wytwarzają tego rodzaju wiry centralne, z implikacjami interesującymi dla astronomów i eschatologów. Ja, Seymour Letski, proponuję, by się temu bliżej przyjrzeć, ale inni, są zdania, by najpierw kontynuować zaprogramowany lot, Serwis informacji naukowej Harwardu i Instytutu Smithsonianskiego, proszę rozpowszechnić.

    T ę c z a g w i a z d ' ' , szkic wstępny tłumaczenia wiersza Jamesa Barstowa:

    Stado gąsiąt, lecz śmietanka rasy

    Drepczemy w relatywistycznej przestrzeni

    Odkształceni, odrzuceni, oszukani szukamy,

    Lecz nie ma Znaku Konia-Czlowieka.

    Nie me Znaku Człowieka-Konia,

    I teraz odkrywamy cel naszej drogi,

    Oszukani, omamieni i okpieni, ponuro gonimy

    Za dzieckiem bezżennego słońca.

    Oszustwo ujawnione, pułapka odkryta,

    A my - ofiary kretyńskiego żartu.

    Gąsiorze coś nas spłodził, gęsi coś nas zniosła,

    Jak sprośnie i wykrętnie uknuliście zdradę!

    Winniśmy wam spłatę długu, I nie zapomnimy.

    Trochę szczęścia, wytrwałości i wszystko spłacimy.

    Tylko trochę szczęścia i na czas wyślemy

    Skarb znaleziony w środku gwiezdnej tęczy.

    A n n B e c k 1 u n d : Zdaje mi się, że to Staley Weinbaum powiedział, iż z trzech faktów wybitny umysł powinien umieć wyprowadzić cały wszechświat. (Ski sądzi, że jest to możliwe przy skończonej, ale znacznie większej liczbie faktów). Jakie jesteśmy odlegli od poziomu prawdziwie wybitnych umysłów. Ale rozporządzamy znacznie większą liczbą faktów niż trzy czy nawet trzy tysiące, więc wydedukowaliśmy całkiem dużo,

    Nie Jest to dla was tak wartościowe, jak moglibyście się spodziewać, kochany stary łobuzie Kneffie i wy wszyscy inni, bo jedną z rzeczy, jakie wydedukowaliśmy jest to, że nie możemy wam powiedzieć wszystkiego, bo nie zrozumiecie. Pomoglibyśmy wam, przynajmniej niektórym z was, gdybyście tu byli i z czasem bylibyście zdolni robić to, co my. Ale nie da się tego osiągnąć przy zdalnym sterowaniu,

    Ale to nie wszystko, chłopcy! Uszy do góry! Nie umiecie dedukować tak Jak my, ale z drugiej strony macie o wiele więcej danych wyjściowych. Spróbujcie. Ruszcie głową, Potraficie to zrobić, Jeśli zechcecie, Trzeba się odprężyć, uporządkować myśli, zanim zacznie się mówić, ustalić wyraźne relacje, zanim zacznie się pytać o cokolwiek, Nie bądźcie Jak ten Jegomość z Księgi Zmian, który nikomu nie przynosi pożytku, więc czasem go nawet biją.

    Wyhodowaliśmy sobie nowe palce u nóg, nawet Will, chociaż jemu było szczególnie trudno od czasu, gdy zginął; zrobiliśmy napisy na kostkach i użyliśmy ich z bardzo dobrym skutkiem do losowania heksagramów, sądzę, że chwytacie sens tego; cośmy zrobili. Mogliśmy dalej rzucać monetami lub łodygami krwawnika, czy też tej z wyhodowanych przez F1o roślin, która jest do krwawnika najbardziej podobna. Ale nie chcieliśmy, bo to nie Jest optymalny sposób.

    Człowiek nie panujący nieustannie nad swoim sercem mógłby powiedzieć: "A cóż to za różnica?". To pytanie na bardzo marnym poziomie. Implikuje deterministyczną odpowiedź, Lepszym pytaniem byłoby: "Czy to robi Jakąś różnicę?", a odpowiedź na to brzmi: "Tak, prawdopodobnie, bo aby coś robić właściwie, należy to robić właściwie", Takie jest prawo identyczności w każdym języku.

   Inne pytanie, które moglibyście zadać, to: z jakiego źródła wiedzy właściwie korzystacie gdy badacie heksagramy? To już lepszy rodzaj pytania, ponieważ nie w y m u s z a biernej odpowiedzi, ale odpowiedź znów jest nieokreślona. Możecie potraktować "I Ching" jako coś w rodzaju pęczka zakrętasów bez wewnętrznego znaczenia, jak kleksy w teście Rohrschacha, ale użyteczne, gdyż wasz umysł interpretuje je i nadaje im sens. Nie krępujcie się! Możecie to zupełnie pominąć i dojść do wiedzy w jakimś innym tao, w każdym tao, w jakim zechcecie. ("Wybitny człowiek pojmuje to, co przemijające w świetle wieczności celu"). To też dobre!

    Ale w jakikolwiek sposób do tego podejdziecie, musicie to robić w ten sposób. Do uzyskania heksagramów potrzebne nam były kości z napisami, ponieważ to był właściwy sposób i nie było szczególnym poświęceniem, gdy każde z nas odcięło w tym celu palec u nogi. Działa doskonale i jest tylko jeden kłopot, Rzecz w tym, że tłumaczenia są pośrednie, chiński na niemiecki, niemiecki na angielski, a w każdej fazie wkradają się błędy. Ale pracujemy nad tym.

    Może opowiem wam więcej innym razem. Nie teraz. Nie szybko, Ewa wam o tym opowie.

    Ewa Bastrow, ostatnia i niestety najgorsza.

    Kiedy byłam małą dziewczynką grywałam w szachy, źle, z bardzo dobrymi graczami i to jest historia mego życia. Jestem tą, która chronicznie zbyt się stara. Nie mogę znieść ludzi, którzy nie są mądrzejsi i lepsi niż ja, ale w rezultacie zawsze jestem w ogonie każdego stada. Wszyscy tutaj są dla mnie bardzo mili, nawet Jim, ale wiedzą, jak się rzeczy mają i ja też wiem.

    Jestem więc stale zajęta i oklaskuję to, czego sama nie potrafię. To nie jest najgorsze życie. Mam wszystko, czego potrzebuję, z wyjątkiem poczucia dumy.

    Opowiem wam, jak wygląda nasz typowy dzień, tu, między Słońcem i Centaurem. Wstajemy (jeśli spaliśmy, co niektórzy z nas jeszcze robią) i jemy (jeszcze mamy zwyczaj jeść - dotyczy to wszystkich, prócz Skiego i oczywiście Willa Becklundal. Jedzenie jest pyszne, a Florence uzyskała to, że wyrasta ugotowane i przyprawione, gdy to jest wskazane, można więc pójść i zerwać sobie dobre jajko na miękko albo garść frytek. (Ja naprawdę wolałabym rano bułeczki, ale ona z przyczyn sentymentalnych nie może ich wytworzyć). Czasami trochę się kochamy albo śpiewamy stare piosenki. Na te okazje przychodzi Ski, ale nie na długo i wkrótce odchodzi, by znów przyglądać się wszechświatowi. Tęcza gwiazd jest wspaniała i przerażająca. Jest obecnie pasem szerokości 40 stopni kątowych, otaczających nas barwnym światłem. Można zawsze spojrzeć w innych częstotliwościach i ujrzeć zjawy gwiazd przed nami i za nami, ale w paśmie widzialnym w sposób przyrodzony widok w przód i w tył to tylko głęboka czerń i jedyne światło płynie z tej przepięknej, obejmującej nas pierścieniem wstęgi pyłu gwiezdnego.

    Czasami piszemy sztuki teatralne albo muzykujemy. Shef wydedukował cztery zaginione koncerty fortepianowe Bacha, bardzo przypominające Corellego i Vivaldiego, ze wszystkimi instrumentami odzywającymi się równocześnie w tutti i wszyscy zaadaptowaliśmy je do wykonania. Ja to zrobiłam na moogu, ale Ann i Shef zsyntetyzowali kompletne orkiestry. Shef zrobił to szczególnie ładnie. Słuchając można zauważyć, że flecista ma przedwczesną rozedmę, a dwóch skrzypków w sekcji smyczków pije, a dyryguje Toscanini. Najstarsza córka Flo ułożyła słowa i teraz śpiewa coś w rodzaju dziecinnych wierszyków do zaadaptowanych chorałów Buxtehudego; o, nie mówiłem wam o dzieciach, Mamy ich teraz jedenaścioro, Ann, Dot i Ja mamy po Jednym, a Florence ma ośmioro, (Ale w przyszłym tygodniu mają mi pozwolić na czworaczki). Pozwalają mi zajmować się nimi przez kilka pierwszych tygodni, gdy są małe i t a k i e kochane,

    Głównie spędzam czas na zajmowaniu się dziećmi i pracy nad równaniami tensorowymi - Ski jest taki miły, że daje mi je do rozwiązania - ! czuje się, muszę wyznać, trochę samotna, Chciałabym móc obejrzeć quiz telewizyjny, popijając z przyjaciółkami kawę) Od czasu do czasu pozwalają mi przerabiać wnętrze naszego ruchomego domu, Pare dni temu przerobiłam je dla żartu w stylu przedmieść Pittsburga. Czy uwierzylibyście, że w przestrzeni międzygwiezdnej mogą być oszklone drzwi wejściowe? Oczywiście nigdy ich nie otwieramy, ale z perkalowymi, przewiązanymi koronką firankami wyglądają naprawdę ładnie, I dobudowaliśmy szereg nowych pokoi dla dzieci i ich zwierzątek (Flo na hydroponicznych grządkach wyhodowała dla nich najsmaczniejsze małe króliczki),

    No, miło mi było skorzystać z okazji poplotkowania, więc teraz się wyłączę, Muszę jednak jeszcze o czymś wspomnieć, Tamci zdecydowali, że nie chcemy już od was żadnych depesz, Nie podoba im się sposób, w jaki próbujecie wpływać na naszą podświadomość i tak dalej (oczywiście nie dlatego, że wam się to udaje, ale chyba rozumiecie, że jest to nieco dokuczliwe), więc na przyszłość skala będzie nastawiona na sześć-sześć-zero jak trzeba, ale przełącznik będzie w pozycji "wyłączone". Nie był to mój pomysł, ale miło mi było się z nimi zgodzić. C h c i a ł a b y m być od czasu do czasu w mniej wymagającym towarzystwie, choć oczywiście nie w waszym.








    Waszyngton



    Budynek, znany obecnie pod nazwą "Min. Obr. Nar. Tymcz. Punkt Zatrzymań 7" - możecie to sobie równie dobrze nazywać właściwym słowem: "więzienie", pomyślał Knefhausen - był niegdyś luksusowym hotelem Hiltona. Cele specjalnego nadzoru mieściły się na poziomach podziemnych, gdzie dawniej były pokoje konferencyjne. Nie miały drzwi ani okien, prowadzących na zewnątrz domu. Wychodząc z celi trzeba było przejść jeszcze całą kondygnację schodów w górę, by dostać się na parter, a następnie przebić się przez wartę, by wyjść na otwartą przestrzeń. A nawet wtedy, jeśli przypadkiem budynek w danej chwili nie był oblężony i atakowany, ryzykowało się spotkanie z włóczącymi się na zewnątrz narkomanami i bojownikami.

    Knefhausen nie zajmował się tymi sprawami. Nie myślał o ucieczce, a przynajmniej nie myślał o niej po pierwszych chwilach paniki, które nastąpiły po aresztowaniu. Po paru dniach przestał domagać się widzenia z Prezydentem. Nie miało sensu odwoływanie się o pomoc do Białego Domu, gdy to właśnie Biały Dom go tu zamknął. Nadal był pewien, że jeśli porozmawia przez parę chwil prywatnie z Prezydentem, wyjaśni wszystko. Ale Jako realista liczył się z faktem, że Prezydent nigdy już nie będzie z nim prywatnie rozmawiał.

    Zrobił więc inwentarz dobrych stron sytuacji.

    Po pierwsze - było mu tu wygodnie, łóżko było dobre, pokoje ciepłe. Wyżywienie ciągle jeszcze przychodziło z kuchni bankietowej w hotelu i jak na dietę więzienną było zadziwiająco smaczne.

    Po drugie - dzieci nadal znajdowały się w przestrzeni kosmicznej i nadal coś robiły - wielkie rzeczy, nawet jeśli nie meldowały jakie. Ciągle jeszcze miał perspektywa usprawiedliwiania się.

    Po trzecie - strażnicy więzienni pozwalali mu dostawać prasę i materiały piśmienne, choć nie chcieli przynieść jego książek ani dać telewizora.

    Brakowało mu książek, ale niczego więcej. Nie potrzebował telewizji, by wiedzieć, co się dzieje na zewnątrz. Nie potrzebował nawet tych nędznych, chudych, ocenzurowanych gazet. Słyszał to dobrze. Codziennie rozlegał się grzechot ręcznej broni, przeważnie daleki i rozproszony, ale raz czy dwa razy ciągły, gęsty i niemal nad głową, brzmiący jak ogień Browningów przeciw AK 47, przetykany od czasu do czasu klaskaniem i gruchotaniem miotacza granatów. Czasami słyszał wyjące na ulicach syreny, przerywane dźwiękiem dzwonów i dziwił się, że jeszcze istnieje cywilna straż ogniowa, którą obchodziły pożary. (Ale czy była ona nadal cywilna?). Niekiedy dolatywał głuchy warkot ciężkich silników - musiały to być czołgi. Dzienniki dodawały niewiele szczegółów, ale Knefheusen doskonale umiał czytać między wierszami. Rząd zakopał się gdzieś tam - w Key Biscayne, Camp David czy Południowej Kalifornii - nikt nie wspominał, gdzie. Wszystkie miasta ogarnęła rewolta. Pan Każdy wziął górę.

    Knefhasuen był zdania, że za niektóre klęski obwinia się go niesprawiedliwie. Układał nieskończenie długie listy do Prezydenta wskazując, że poważne kłopoty administracji państwowej nie maja nic wspólnego z Alfą-Alef; miasta zbuntowały się niemal pokolenie temu; dolar stał się pośmiewiskiem od czasów wojen indochińskich. Niektóre z listów podarł, niektórych nikt nie chciał od niego przyjąć, parę udało mu się wysłać i nie otrzymał odpowiedzi.

    Raz albo dwa razy w tygodniu odwiedzał go ktoś z Ministerstwa Sprawiedliwości, zadając w kółko ten sam tysiąc beznsensownych pytań. Knefhausen podejrzewał, że starają się stworzyć dossier udowadniające, że to wszystko było jego winą. No, niech próbują. Obrani się, gdy nadejdzie czas. Albo historia go obroni. Rachunek był czysty. W odniesieniu do wartości moralnych może nie tak czysty, zgoda. Nieważne. Nie można mówić o problemach moralnych w sprawie tak podstawowej dla zdobywania wiedzy, jak ta. Depesze z "Konstytucji" dały Już tak wiele! - choć trzeba przyznać, że pewne najważniejsze ich fragmenty trudno było zrozumieć. Zgodelizowane sprawozdanie nie zostało rozszyfrowane i aluzje do jego zawartości pozostały tylko aluzjami.

    Czasami drzemał i śnił o przeniesieniu się na "Konstytucję". Od ostatniej depeszy upłynął rok. Próbował sobie wyobrazić, co oni tam robią. Statek przebył już znacznie ponad połowę drogi i zmniejszał szybkość. Tęcza gwiazd będzie coraz szersza i bardziej rozsiana. Kręgi ciemności z przodu i z tyłu coraz mniejsze. Wkrótce ujrzą Alfę Centaura z tak bliska, jak jeszcze żaden człowiek. Oczywiście zobaczą wówczas, że wokół gwiazdy nie krąży żadna planeta o nazwie Alef, ale to odgadli już dawno. Dzielne, wspaniałe dzieci! Nawet w takiej sytuacji dążyły przed siebie. A te głupstwa z narkotykami i seksem, cóż one mają za znaczenie? Takie wyczyny zwalczano u zwykłych ludzi, ale przecież ci, którzy wyróżniali się i stali ponad ludzkim stadem, stwarzali własne prawa. Tak było zawsze. Jako dziecko dowiedział sie, że dumny, tłusty dowódca lotnictwa wąchał kokainę, a wielcy wojownicy czasami zażywali przyjemności seksualnych między sobą. Inteligentny człowiek nie zawracał sobie głowy takimi sprawami. Wynikało z tego, że funkcjonariusz Ministerstwa Sprawiedliwości, nieustannie wtykający nos i robiący aluzje do prywatnego życia Knefhausena, nie był aż tak bardzo inteligentny.

    Natomiast z jego pytań można było czasem wydedukować różne rzeczy, a rzadko - o, bardzo rzadko - nawet sam odpowiadał na pytania.

    - Czy była depesza z "Konstytucji"?

    - Nie, oczywiście nie, Doktorze Knefhausen; a teraz niech pan mi jeszcze raz opowie, kto po raz pierwszy podsunął panu pomysł tego oszustwa?

    Takie były jasne punkty mijających dni, ale większość z nich mijała bez wydarzeń.

    Nie zaznaczał ich nawet kreskami, wydrapanymi na ścianie celi, jak to robił więzień Zamku d'If. Szkoda byłoby niszczyć boazerię. Poza tym miał inne zegary i kalendarze. Na przykład podawanie posiłków czy zmiany pór roku, widoczne podczas odwiedzin człowieka z Ministerstwa Sprawiedliwości. Każde z nich były jak święto - światy dzień, nie wesoły, lecz uroczysty. Najpierw pojawiał się kapitan straży z dwoma uzbrojonymi żołnierzami, stojącymi w drzwiach. Rewidowali celę i jego samego na wypadek, gdyby tu coś przemycił - co? Może bomba atomową. Albo funt pieprzu, by nim cisnąć w oczy przedstawiciela Sprawiedliwości. Nie znajdowali niczego, bo nie było nic do znalezienia. Po czym wychodzili i przez długi czas nie działo się nic. Nie podawano nawet posiłku, nawet jeśli byt to jego czas. Nic zupełnie, aż do chwili, gdy po godzinie albo i trzech przedstawiciel Sprawiedliwości pojawiał się u drzwi z własną ochroną, równie czujną wewnątrz, jak na zewnątrz, z technikiem obsługującym magnetofon i swoimi pytaniami.

    Aż wreszcie nadszedł czas, gdy przedstawiciel Ministerstwa Sprawiedliwości przybył nie sam. Wraz z nim był sekretarz Prezydenta, Murray Amos.

    Jak podstępne jest ludzkie serce! Gdy utraciło wszelką nadzieję, jak niewiele potrzeba, by mu ją przywrócić!

    - Murray! - zawołał prawie z płaczem Knefhausen. - Jak się cieszę, że cię znów widzę! Jak się czuje Prezydent? Co mogę dla ciebie zrobić? Czy coś się zdarzyło?

    Murray Amos zatrzymał się w drzwiach. Popatrzył na Dietera von Knefausena i powiedział cierpkim tonem:

    - O tak, zdarzało się. Cała masa rzeczy. Czwarta Pancerna właśnie przeszła na drugą stronę, więc ewakuujemy Waszyngton. A Prezydent chce, żebyś stąd natychmiast wyszedł.

    - Nie, nie! To znaczy- o tak, to świetnie, że Prezydent troszczy się o mnie, choć to niedobra sprawa z Czwartą Pancerną. Ale co innego mam na myśli, Murray: czy nadeszła depesza z "Konstytucji"?

    Amos i funkcjonariusz Ministra Sprawiedliwości popatrzyli po sobie.

    - Powiedz mi, Doktorze Knefhausen, jakim sposobem dowiedział się pan o tym? - spytał łagodnym głosem Amos

    - Dowiedzieć się? Jak bym mógł się dowiedzieć? Nie, zapytałem dlatego, że miałem nadzieję. Więc przyszła depesza, prawda? Pomimo ich poprzedniej zapowiedzi? Znów się odezwali?

    - Prawdę mówiąc, nadeszła - odrzekł Amos w zamyśleniu. Funkcjonariusz Ministerstwa Sprawiedliwości szeptał mu do ucha świszczącym głosem, ale Amos potrząsnął głową. - Proszę się nie martwić, za moment wyjdziemy. Konwój bez nas nie odejdzie... Tak, Knefhausen, depeszę odebrano w Goldstone przed dwiema godzinami. Jest teraz w dziale szyfrów.

    - Dobrze, świetnie ! - krzyknął Knefhausen. - Zobaczysz, teraz już wszystko się wyjaśni i usprawiedliwi. Ale co mówię? Czy macie dobrych naukowców, by to zinterpretować? Czy rozumiecie treść?

    - Niezupełnie - odrzekł Amos - bo jest maleńki problem, którego dział szyfrów się nie spodziewał i nie był na to przygotowany. Wiadomość przyszła tekstem otwartym, ale po chińsku.








    Konstytucja - sześć



    Nr sprawy: CONSIX T51(11055)+7

    Klasyfikacja: Ściśle tajne.

    Dotyczy: Transmisji ze Statku Kosmicznego Startów Zjednoczonych "Konstytucja ".



    Poniższa depesza została odebrana i przekazana do przetworzenia w sekcji deszyfracji zgodnie ze stałymi dyrektywami. Ze względu na jej specjalny charakter, przeprowadzono dochodzenie dla ustalenia jej źródła. Dale radiokierunkowe z Bazy na Odwrotnej Stronie wskazują, iż pochodzi ona z toru optycznego, zgodnego z obecną przewidywaną pozycją "Konstytucji". Natężenie sygnału było wysokie, ale we właściwych granicach, zaś degradacja rozdziału częstotliwości zgodna z przesunięciami relatywistycznymi oraz rozproszeniem, powodowanym przez zderzenia z chmurami pyłowymi i gazowymi

    Choć posiadane dane nie dowodzą ponad wszelką wątpliwość, że transmisja pochodzi ze statku, nie znaleziono dowodów, że jest inaczej.

    Po zbadaniu okazało się, że tekst podany jest w transkrypcji fonetycznej dialektu, który wydaje się być mandaryńskim z epoki Średniego Królestwa, przekład ukończono jedynie częściowo. Patrz załączona notatka!. Tłumaczenie nastręczało niezwykle trudności z uwagi na dwa czynniki: pierwszy - trudność znalezienia należycie wykwalifikowanego tłumacza, któremu można by przyznać wymagany stopień zaufania; drugi - ponieważ (jest to domysł) użyty język może nie odpowiadać ściśle żadnemu dialektowi, lecz być wytworem załogi "Konstytucji". (Patrz w związku z tym USTĘP ÓSMY, wiersze 43-51 poniżej).

    Tekst ten jest PROWIZORYCZNY i zostaje przekazany jedynie jako pierwsza próba przekładu zawartości depeszy na angielski. Kontynuowane są prace nad pełnym przekładem depeszy i uzyskaniem mniej zniekształconego tekstu załączonej części. Późniejsze wersje i poprawki zostaną dostarczone, gdy tylko będą dostępne.



    NASTĘPUJE TEKST:



    1 USTĘP PIERWSZY. Ten, który mówi za wszystkich

    2 (Sheffield H. Jackman?l odpoczywa. Za sprawiedliwym

    3 działaniem przychodzi zaprzestanie troski. Ja (toźsamość

    4 niepewna, ale prawdopodobnie pani Annette Marin

    5 Becklund, mniej prawdopodobnie jeden z trzech pozostałych

    6 członków załogi płci żeńskiej, albo jeden z ich

    7 potomków!, przychodzę na jego miejsce, powodowana

    8 miłosierdziem i miłością.

    9 USTĘP DRUGI. Nie wystarczy studiować ani dokonywać

    10 czynów, które powodują, że ludzie marszczą brwi

    11 i skłaniają głowy. Nie wystarczy pojąć

    12 natury nieba lub morza. Tylko przez

    13 zrozumienie wszystkiego można przybliżyć się

    14 do mądrości i tylko przez mądrość można

    15 właściwie postępować

    16 USTĘP TRZECI. Oto są wskazania takie, jak

    17 je widzimy.

    18 USTĘP CZWARTY. Temu, który narzuca swą wole

    19 siłą brak sprawiedliwości. Niechaj zostanie zrzucony ze

    20 skały.

    2l. USTĘP PIĄTY. Temu, kto sprawia, by inny

    22 pożądał ułamka rzeźbionego drzewa lub łakoci

    23 brak uprzejmości. Niechaj zostanie zmuszony do

    24 zaprzestania niewłaściwych praktyk.

    25 USTĘP SZÓSTY. Temu, kto wiąże węzeł i mówi: ja nie

    26 dbam, kto będzie musiał go rozwiązywać brak przezorności.

    27 Niechaj obmywa wrzody biednych i wynosi

    28 nieczystości wszystkich, póki nie nauczy się widzieć dnia

    29 nadchodzącego jako brata dnia, który jest.

    30 USTĘP SIÓDMY. Nam, którzy jesteśmy w tym miejscu

    31 nie wolno jest narzucać naszych woli wam, którzy jesteście

    32 w tamtym miejscu, silą. Zrozumienie przychodzi późno.

    33 Żałujemy wydarzenia z następnego tygodnia, bo było

    34 uczynione w pośpiechu i biedzie. Ten, który

    35 mówi za wszystkich postąpił bezmyślnie. Nam, którzy

    36 jesteśmy w tym miejscu było przykro z tego powodu.

    37. USTĘP ÓSMY. Możecie się zastanawiać (Dosłownie:

    38 zadawać heksagramom bezmyślne pytania! czemu

    39 komunikujemy się w tym języku.

    40 Przyczyna jest po części odpoczynkowa, po części

    41 neurystyczna (Dosłownie: ponieważ kij

    42 uderza sprawniej gdy

    43 uderzenia się powtarza), ale natura

    44 tego postępowania jest taka, że musicie przejść przezeń

    45 zanim będzie można wam powiedzieć, czym jest. Nasze

    46 kroki-przemierzyły te ścieżko. Aby zrekonstruować

    47 chiński "I Ching" najpierw trzeba bylo

    48 zrekonstruować niemieckie tłumaczenie,

    49 z którego dokonano przekładu na angielski. Błąd

    50 czai się na każdym zakręcie. (Dosłownie: fałszywe zjawy

    51 krzyczą za każdym razem, gdy ścieżka zakręca). Wiele

    52 skaz znaczy naszą rzeźbę. Patrzcie na nią w milczeniu

    53 przez godziny i dni aż skazy staną się częścią

    54 dzieła.

    55 USTĘP DZIEWIĄTY. Powiedziane jest, że macie osiem dni

    56 zanim nadejdą cięższe cząsteczki. Martwych i uszkodzonych

    57 będzie niewielu. Byłoby lepiej, gdyby wszystkie

    58 napowietrzne reaktory atomowe pozostały na ziemi.

    59 zanim wydarzenie przeminie.

    60 USTĘP DZIESIĄTY. Gdy zakończycie odbudowe

    61 prześlijcie nam wiadomość, skierowaną na planete

    62 Alfa-Alef. Nasz dom będzie wówczas

    63 gotów. Prześlemy prom, by pomóc kolonistom

    64 przepłynąć rzekę, gdy będziemy gotowi.



    Powyższy tekst zawiera pierwsze 852 grupy transmisji. Pozostała jego cześć, zawierająca w przybliżeniu 7500 grup, nie została zadowalająco przetłumaczona. Zgodnie z opinią konsultanta z Wydziału Języków Wschodnich Uniwersytetu Johna Hopkinsa może to być poemat.


(podpisano! Duard S. RICHTER
Generał-Major
USMC
Główny Kryptolog

   Rozdzielnik: XXX TYLKO GOŃCEM.








    Waszyngton



    Prezydent Stanów Zjednoczonych (Waszyngton) otworzył podwójne okno gabinetu i wychylił się, by wrzasnąć na swego Głównego Doradcę Naukowego:

    - Harty, rusz tyłkiem! Czekamy na ciebie!

    Harty spojrzał w górę i pomachał ręką, po czym uparcie brnął dalej przez ociekającą wodą dżunglę, która niegdyś była północnym trawnikiem Białego Domu. Przedzierał się z trudem przez nadnaturalnej wielkości chwasty, deszcz i błoto, ale Prezydent wcale mu nie współczuł.

    - Diabli by go wzięli, po prostu zachowuje się tak po chamsku, by mnie zdenerwować. Jak długo mam na niego czekać? Kiedy wreszcie zdecydujemy, czy mamy przenieść stolicę, czy nie?

    Wiceprezydent spojrzał znad robótki na drutach.

    - Jimbo, koteczku, po co się tak przejmujesz? Czemu nie przeprowadzić się po prostu i mieć to z głowy?

    - No bo to parszywie wygląda. - Rzucił się zniechęcony na fotel. - Naprawdę cieszyłem się na Paradę Dziesiątej Rocznicy poskarżył się. - Dziesieć lat kadencji, na pewno jest się czym pochwalić! Nie chcę jej obchodzić gdzieś w krzakach, chcę to mieć tutaj, w Alei Konstytucji jak za dawnych lat, z publicznością wznoszącą okrzyki, reporterami i kamerami wszędzie dokoła. A wtedy niech ten skurwysyn w Omaha gada, że nie jestem prawdziwym Prezydentem!

    Jego żona odpowiedziała łagodnie: - Nie zawracaj sobie nim głowy, koteczku. Wiesz, co sobie pomyślałam? W Alei Konstytucji parada może wyglądać trochę kuso. Byłaby naprawdę ładna na którejś z mniejszych ulic.

    - Ach, co ty tam wiesz! A w każdym razie dokąd byśmy pojechali? Jeśli woda zaleje Waszyngton, skąd przypuszczenie, że Betsheda będzie lepiej wyglądać?

    Sekretarz stanu przerwał stawianie pasjansa, odłożył talię i spojrzał z zainteresowaniem.

    - To nie musi być Betsheda - powiedział. - Mam trochę naprawdę ładnej ziemi koło Dulles. Moglibyśmy z niej skorzystać. Jest wysoko położona.

    - Ależ na pewno. W stronę Wirginii jest cała masa ładnej ziemi - powiedział Wiceprezydent. - Pamiętasz dokąd pojechaliśmy na piknik po inauguracji twojej Drugiej Kadencji? To było w Fairfax Station. Góry wokoło. Zupełnie ślicznie.

    Prezydent walnął pięścią w stolik i wrzasnął:

    - Nie jestem Prezydentem Fairfax Station, jestem Prezydentem USA! Co jest stolicą USA? Waszyngton! Mój Boże, czy nie rozumiesz, jak te błazny w Houston i Omaha, i Salt Lake, i wszędzie indziej by się śmiały na wiadomość, że wyprowadziłem się z własnej stolicy?

    Przerwał, gdyż w drzwiach ukazał się Doradca Naukowy. Otrząsał się i kapał błotem, zrzucając z siebie płaszcz nieprzemakalny.

    - No wiec? - zapytał Prezydent. - Co powiedzieli?

    Harry usiadł. - Na dworze jest okropnie. Czy ktoś ma suchego papierosa?

    Prezydent rzucił mu paczkę. Harry wytarł palce o koszule zanim wyciągnął jednego.

    - A więc - odrzekł - byłem u wszystkich kapitanów statków, jakich mogłem znaleźć. Wszyscy powiedzieli to samo. Także to, co wiedzieli od innych marynarzy, z którymi rozmawiali. Wszędzie tak samo. Coraz większe przypływy na całej długości wybrzeża.

    Rozejrzał się za zapałką. Żona Prezydenta podała mu złotą zapalniczkę z Wielką Pieczęcią Stanów Zjednoczonych, którą z pewnym wysiłkiem udało mu się zapalić.

    - Niedobrze to wygląda, Jimmy. W tej chwili jest odpływ, wiec można wytrzymać, ale woda nadejdzie. A jutro podejdzie jeszcze wyżej. I będą burze, nie po prostu deszcz jak teraz, ale wyobraź sobie; że od czasu do czasu nadejdzie niż tropikalny znad Bahamów.

    - Nie jesteśmy w tropikach - zauważył podejrzliwie Sekretarz Stanu.

    - To nie o to chodzi - odrzekł Doradca Naukowy, który kiedyś, kiedy jeszcze istniało coś takiego jak sieć telewizyjna, podawał stan pogody przez lokalną stację towarzystwa ABC. - To oznacza burze. Huragany. Ale to nie najgorsze, najgorsze są przypływy. Jeśli lody topnieją, to znaczy, że przypływy będą coraz wyższe.

    Prezydent przebierał palcami po blacie stolika. Nagle wrzasnął: - N i e c h c ę przenosić mojej stolicy!

    Nikt nie odpowiedział. Wybuchy złego humoru Prezydenta były słynne. Wiceprezydent zagłębiła się w robótkę, Sekretarz Stanu zaczął tasować karty. Doradca Naukowy podniósł swój płaszcz i starannie powiesił go na drzwiach.

    - Musicie tak na to popatrzeć - powiedział Prezydent. -Jeśli się stąd wyniesiemy, to te wszystkie prowincjonalne kmioty, które twierdzą, że są Prezydentami Stanów Zjednoczonych, tylko na tym zyskają i przyszłe ponowne zjednoczenie naszego kraju tym bardziej się odwlecze. - Przez chwila poruszał wargami, po czym znowu wybuchł: - Nie proszę o nic dla siebie! Nigdy nie prosiłem. Ale musza grać ta rola dla dobra nas wszystkich, a to oznacza utrzymanie pozycji p r a w d z i w e g o Prezydenta, zgodnie z Poprawioną Konstytucją USA. A to z kolei oznacza, że musza pozostać właśnie tutaj, w prawdziwym Białym Domu, niezależnie od tego, co się stanie.

    Jego żona odezwała się z wahaniem: - Koteczku, a może by w taki sposób? Inni Prezydenci mają tak zwane Letnie Białe Domy, Camp David i tym podobne. Nikt się tym nie przejmuje. Dlaczego nie mielibyśmy zrobić tego, co inni? Tam koło Fairfax Station jest prześliczna stara farma, którą moglibyśmy naprawdę ładnie urządzić.

    Prezydent spojrzał na nią ze zdziwieniem. - To jest naprawdę dobra myśl - oświadczył. - Ale nie możemy przenosić się na stałe i musimy tutaj utrzymywać garnizon, aby nikt nam nie mógł tego zabrać i od czasu do czas musimy tu przyjeżdżać. Co o tym myślisz, Harry?

    Doradca Naukowy odpowiedział w zamyśleniu: - Moglibyśmy, jak przypuszczam, wynająć para statków. Zależy. Nie wiem, jak wysoko woda się podniesie.

    - Żadnego "przypuszczam"! Żadnego "zależy"! To sprawa wagi państwowej. Musimy to zrobić w taki sposób, by ten bydlak w Omaha liczył się z prawdziwym Prezydentem.

    - Ale Jimbo, koteczku - odpowiedziała Wiceprezydent, ośmielona jego niedawną pochwałą - musisz przyznać, że obecnie oni prawie wcale się z nami nie liczą. Kiedy ostatnim razem zapłacili podatki?

    Prezydent rzucił jej znad okularów chytre spojrzenię.

    - Gdy już o tym mowa - powiedział - bada miał dla nich małą niespodzianka. Możemy to określić jako tajną broń.

    - Mam nadzieję, że sprawi się lepiej niż podczas ostatniej wojny - odpowiedziała żona - bo, jak pamiętasz, gdy zaczęliśmy tłumić powstanie we Frederick, Maryland, dostaliśmy niezły wycisk.

    Prezydent powstał, dając znak, że zebranie Gabinetu jest zakończone.

    - Nie przejmuj się - odpowiedział promiennie. - Ty, Harry idź jeszcze raz na dwór i zorientuj się, czy w bibliotece Kongresu zostały jeszcze po tym pożarze jakieś dobre mapy. Znajdź dla nas wysoko położone miejsce w promieniu, mhm, dwudziestu mil, jeśli potrafisz. Poślemy wojsko, by zarekwirowało dla nas Letni Biały Dom jak proponuje Mac i może dla odmiany wyśpię się w niezapleśniałym łóżku.

    Jego żona zaniepokoiła się jego tonem. - Co chcesz zrobić, Jim?

    Zachichotał. - Sprawdzę moją tajną broń.

    Wyprosił wszystkich z gabinetu i gdy wyszli, poszedł do kuchni i z lodówki wziął sobie butelka wody sodowej. Oczywiście była ciepła. Pełniąca straż kompania piechoty morskiej ciągle starała się uruchomić generator, ale z niewielkim skutkiem. Prezydent nie miał o to pretensji. Byli to jego osobiści pretorianie i jeśli nawet nie wykazywali zdolności do naprawiania urządzeń, udowodnili ile są warci, gdy losy się ważyły. Prezydent zawsze pamiętał, że podczas Zamieszek nie miał większych wpływów niż pierwszy lepszy kongresman i że błyskawiczny awans na spikera Izby Reprezentantów, Następcę, a potem na prezydenturę zawdzięczał nie tylko osobistej zręczności i umiejętnościom, ale także temu, że będąc jedynym dyskusyjnie prawomocnym dziedzicem urzędu Prezydenta, przypadkiem miał za szwagra dowódca garnizonu piechoty morskiej w Waszyngtonie.

    Prezydent był naprawdę całkiem zadowolony ze sposobu, w jaki toczy się światek. Jeśli zazdrościł dawnym prezydentom (rakiety, flotylle bombowców atomowych, miliardy dolarów do zabawy), to, przyglądając się otaczającej rzeczywistości, nie widział z pewnością niczego, co mogłoby się równać z jego pozycją.

    Dopił woda sodową, uchylił na włos drzwi do swego gabinetu i wyjrzał. Nikogo. Wyśliznął się z kuchni i zszedł tylnymi schodami. Tam, gdzie niegdyś była publicznie dostępna cześć Białego Domu, zniszczenia widać było wyraźniej. Po zamieszkach, starciach, podpaleniach i zamachach chuć remontowania i naprawiania szkód wygasła. Prezydenta to nie obchodziło. Nawet nie zauważał okopconych ścian i odpadających tynków. Wsłuchiwał się w daleki odgłos pracującej pompy benzynowej i uśmiechał się do siebie, schodząc do podziemnej kondygnacji budynku, gdzie w zamknięciu trzymał swą tajną broń.






    Tajna broń, która nazywała się Dieter von Knefhausen, starała się ukończyć totalną obronę wszystkich czynów swego życia, którą nazywała swoimi pamiętnikami.

    Doktor był mniej zawodowolony ze świata niż Prezydent. Wolałby, aby dużo się zmieniło. Przede wszystkim wolałby być zdrowszy; zdawał sobie sprawa, że duże nadciśnienie, bronchit i artretyzm prowadziły ostatnie etapy wojny totalnej, której wynik miał określić komu przypadnie zaszczyt zniszczenia ich teatru działań, to znaczy jego samego. Nie przejmował się pozbawieniem wolności, ale bolał nad bezmyślnym zniszczeniem tak wielu jego papierów.

    Oryginalny maszynopis jego autobiografii dawno zaginął, ale pochlebstwami nakłonił Prezydenta - to znaczy uzurpatora, który nazwał się Prezydentem - do wysłania kogoś, by zbadał co z niego pozostało. Odnaleziono para postrzępionych i niekompletnych kartek kopii przebitkowych. Odtworzył niektóre z luk, o ile jego pamięć i posiadane dane pozwalały, raz jeszcze opowiadając historię tego, jak stworzył Plan Alfa-Alef i drobiazgowo wyliczając szczegóły tego, jak kłamał, podrabiał i fałszował, by został urzeczywistniony.

    Zrobił to tak rzetelnie, jak tylko umiał. Nie oszczędzał się ani trochę. Przyznał się do wspólnictwa w "przypadkowej" śmierci w katastrofie samochodowej pierwszego męża Ann Barstow, co pozwoliło jej wyjść za mąż za człowieka, którego Knefhausen wybrał do składu wyprawy do Alfy Centaura. Wyznał, że wiedział dobrze, iż tajemnicy nie da się utrzymać do końca podróży "Konstytucji", nadużywając w ten sposób zaufania Prezydenta, który ją umożliwił. Wszystko tu umieścił, wszystko, co udało mu się przypomnieć. I przechwalał się swym sukcesem.

    Gdyż było dla niego jasne, że sukces już został dowiedziony. Co mogło być jaśniejszym jego dowodem, niż wypadki sprzed dziesięciu lat? "Wydarzenie z nastopnego tygodnia" miało przebieg tak dramatyczny i gruntowny, jak tylko można było sobie wyobrazić. Jeśli jego szczegóły były ciągle niezrozumiałe, to głównie dlatego, iż zniszczyło istniejące struktury technologiczne, choć jego główne linie były oczywiste. Deszcz ciężkich cząsteczek barionów? może nawet kwarków? - zwalił się na Ziemię. Jego źródło było identyczne z punktem, wyliczonym jako pozycja "Konstytucji" .

    Były też depesze i przy łącznym ich rozpatrywaniu nie mogło być wątpliwości, że astronauci posiedli wiedzę tak dalece i pod każdym względem wyprzedzającą ziemską, że z odległości dwóch lat świetlnych mogli narzucić rasie ludzkiej swą wola. Zrobili to. Jedna ulewa cząsteczek wystarczyła, by unieruchomić cały kompleks wojskowo-przemysłowy planety.

    Jak? W jaki sposób? Ach - pomyślał Knefhausen z zazdrością i dumą - oto było pytanie. Nie wiadomo jak. Wiedziano tylko, że wszelkie urządzenia atomowe - bomby, elektrownie, szpitalne źródła promieniowania i składy paliwa jądrowego - równocześnie wchłonęły strumień cząsteczek i od tej chwili przestały być źródłami energii. Nie nastąpiło to tak nagle i katastrofalnie, jak wybuch bomby. Był to proces powolny i długotrwały. Uran i pluton po prostu stopiły się w długiej, ciągłej reakcji, której końcowa faza jeszcze się toczyła we wrzących jeziorach lawy, oznaczają tych miejsca, gdzie niegdyś stały silosy, a elektrownie atomowe wytwarzały energie. Reakcja wyzwalała bardzo mało promieniowania, ale znaczne ilości ciepła.

    Knefhausen od dawna już przestał żałować tego, na co nic nie można było poradzić, ale ciągle marzył o możliwości dokładnego pomiaru całkowitego strumienia ciepła. Był pewien, że wynosi on nie mniej niż 106 watolat, sądząc z efektów w atmosferze ziemskiej, burz, stopniowego ogólnego wzrostu temperatury, a przede wszystkim z plotek o podnoszeniu się poziomu mórz, co świadczyło o topnieniu lodów polarnych. Nie istniała już sprawna sieć meteorologiczna, ale fragmentaryczne informacje, które mógł zestawić, sugerowały światowy wzrost średniej temperatury o cztery, a może sześć czy siedem stopni Celsjusza. A wrzące reakcje nadal toczyły się w Kongu, Colorado i w setce innych pomniejszych piekieł. Plotki o poziomie mórz?

    Nie plotki, nie - poprawił się, podnosząc głowę i przyglądając się gumowemu wężowi, zaczynającemu się pod chodnikiem z desek na przeciwległym końcu celi i kończącemu na zewnątrz za zakratowanym oknem, gdzie pompa benzynowa starała się zrobić co możliwe, by utrzymać poziom wody w jego pomieszczeniu poniżej poziomu desek. Sądząc po szybkości napływania wody, tereny Białego Domu musiały być niemal zalane.

    Drzwi się otworzyły. Wszedł Prezydent Stanów Zjednoczonych (Waszyngton) poklepując po ramieniu rudego, przerażonego i wygłodzonego chłopca, który pilnował wejścia.

    - Co słychać, Knefhausen? - zaczął pogodnie. - Czy już jesteś gotów do rozsądnej rozmowy?

    - Zrobię, co pan każe, Panie Prezydencie, ale jak już panu powiedziałem, istnieją określone granice. Nie jestem już młodym człowiekiem, a moje zdrowie...

    - Pieprzyć twoje zdrowie i twoje granice! - wrzasnął Prezydent. - Nie zaczynaj ze mną, Knefhausen!

    - Przepraszam, Panie Prezydencie - wyszeptał Knehausen.

    - Nie przepraszaj! Oceniać cię będę na podstawie wyników. Czy wiesz, ile kosztuje utrzymywanie pompy w ruchu tylko po to, byś się nie utopił? Benzyna jest racjonowana, Knefhausen! Nie wiem jak długo jeszcze będę mógł usprawiedliwiać to nieustanne zużywanie naszych zasobów, jeśli nie będziesz współpracował.

    Ze smutkiem, ale i z uporem Knefhausen powtórzył: - W takiej mierze, w jakiej jestem zdolny, współpracuję, Panie Prezydencie.

    - Taak. Oczywiście.

    Knefhausen zaobserwował z typowym dla więźniów paranoicznym przywiązaniem wagi do drobnostek, że Prezydent był dziś w niezwykle dobrym nastroju, bo ciągnął dalej:

    - Słuchaj, nie kłóćmy się o to. Stawiam ci propozycje. Powiedz jedno słowo, a wywalam tego głupiego Harry'ego Stokesa i robię cię moim Głównym Doradcą Naukowym. Co to znaczy? Znowu jesteś na samym szczycie. Własny apartament. Światło elektryczne! Służba domowa - możesz ją sobie sam wyobrazić, a mamy w zapasie trochę ładnych dziewuszek. Jedzenie najlepsze, jakie sobie zamarzysz. Możliwość oddania prawdziwej przysługi Stanom Zjednoczonym, przyczynienia się do ponownego zjednoczenia tego wielkiego kraju, aby znów stał się mocarstwem, którym powinien i musi być!

    - Panie Prezydencie - odpowiedział Knefhausen - oczywiście chcę pomóc. Ale omówiliśmy to już gruntownie. Zrobię wszystko, co pan zechce, ale nie wiem, jak spowodować, by bomby działały znowu. Widział pan, Panie Prezydencie, co się zdarzyło. Ich już nie ma.

    - Nie mówiłem o bombach, prawda? Słuchaj, Kneffie, jestem rozsądnym człowiekiem. A może w taki sposób: ty obiecasz, że użyjesz całej swej wiedzy w j a k i k o 1 w i e k s p o s ó b . Twierdzisz, że nie możesz zrobić bomb, w porządku. Ale są inne rzeczy.

    - Jakie, Panie Prezydencie?

    - Nie ponaglaj mnie, Knefhausen. Cokolwiek. Cokolwiek, czym możesz oddać usługi krajowi. Obiecaj mi to i dziś jeszcze stąd wychodzisz. A może wolisz, żebym po prostu wyłączył pompę?

    Knefhausen potrząsnął głową, nie przecząco, lecz z rozpaczą. - Nie wiem, czego pan żąda. Co naukowiec może dziś dla pana zdziałać? Dziesięć lat temu, tak. Nawet pięć lat temu. Może moglibyśmy wtedy coś wypracować, ja mógłbym coś zrobić. Ale obecnie nie istnieją konieczne warunki wstępne. Gdy wszystkie reaktory atomowe wygasły... Gdy zasilane przez nie fabryki nie dostaną energii... Gdy zakłady nawozów sztucznych nie mogą wiązać azotu, a wytwórnie pestycydów produkować... Gdy ludzie zaczęli umierać z głodu i rozpanoszyły się zarazy...

    - Wiem o tym wszystkim, Knefhausen. Tak czy nie?

    Uczony zawahał się, spojrzał z uwagą na swego przeciwnika. Jego oczy zabłysły dawną przenikliwością.

    - Panie Prezydencie - powiedział wolno - pan coś wie. Coś się zdarzyło.

    - Zgadza się - warknął Prezydent. - Jesteś sprytny. No to powiedz mi, co ja wiem?

    Knefhausen potrząsnął głową. Po siedmiu dekadach aktywnego życia, po dziesięciu latach powolnego umierania, trudno było jeszcze mieć nadzieję. Ten okropny człeczyna, ten parweniusz, ten niedołęga nie był przecież pozbawiony jakiegoś zwierzęcego sprytu i wyglądał na bardzo pewnego siebie.

    - Proszę, Panie Prezydencie. Proszę mi powiedzieć. Prezydent położył palec na ustach, po czym przytknął ucho do drzwi. Gdy się przekonał, że nikt nie podsłuchuje, podszedł do Knefhausena i cicho powiedział:

    - Wiesz, że mam wszędzie przedstawicieli handlowych. Jednych w Houston, innych w Salt Lake, jeszcze innych nawet w Montrealu. I nie zawsze są tam tylko po to, by handlować. Czasem czegoś się dowiadują i przekazują mi. Czy chcesz wiedzieć, co właśnie podał mi mój człowiek w Anaheim?

    Knefhausen nie odpowiedział, ale jego stare, załzawione oczy przybrały błagalny wyraz.

    - Depesza - szepnął Prezydent.

    - Z "Konstytucji"?! - krzyknął Knefhausen. - Ale nie, przecież to niemożliwe! Bazy na Odwrotnej Stronie nie ma, Goldstone jest zniszczone, satelity orbitalne już przestają...

    - To nie była depesza radiowa - odrzekł Prezydent. - Nadeszła z Mount Palomar. Nie przez wielki teleskop, bo ten także rozwalono, ale przez tak zwanego Schmidta, cokolwiek by to mogło znaczyć. Nadal działa. I nadal mają tam paru starych pierników, którzy patrzą przez niego w imię dawnych czasów. I odebrali depeszę nadaną światłem laserowym. Zwykłym alfabetem Morse'a. Mówią, że z Alfy Centaura. Od twoich przyjaciół, Knefhausen.

    Wyjął z kieszeni kartkę papieru i podniósł ją w górę. Knefhausena chwycił atak kaszlu, ale zdołał wychrypieć: Niech pan mi to da!

    Prezydent trzymał ją z daleka. - Umowa stoi, Knefhausen?

    - Tak, tak! Wszystko, czego pan zechce, ale proszę mi dać depesze!

    - Ależ oczywiście - uśmiechnął się Prezydent i podał mu mocno pognieciony arkusik papieru. Było tam napisane:

    PROSIMY PRZEMYŚLEĆ. STWORZYLIŚMY PLANETF ALFAALEF. JEST PIFKNA I WSPANIAŁA. PRZYŚLEMY PROMY, BY PRZYWIOZŁY ODPOWIEDNIE OSOBY I INNYCH, BY JĄ ZALUDNIĆ I BY DOKOŃCZYĆ PEWNĄ INNĄ SPRAWĘ. PRZESYŁAMY SPECJALNE POZDROWIENIA DLA DOKTORA DIETERA VON KNEFHAUSENA, Z KTÓRYM BARDZO CHCEMY POROZMAWIAĆ. OCZEKUJCIE NAS W TRZY TYGODNIE PO TEJ DEPESZY.

    Knefhausen przeczytał ją dwukrotnie, wlepił oczy w Prezydenta i znów ją przeczytał.

    - Ja... ja się bardzo cieszę - powiedział nie całkiem do rzeczy. Prezydent wyrwał mu ją, złożył i wsadził do kieszeni, jakby był to klucz do potęgi.

    - Wiec widzisz - powiedział - to proste. Ty pomożesz mnie, ja pomogę tobie.

    - Tak, tak, oczywiście -.powiedział Knefhausen, patrząc niewidzącymi oczami.

    - To twoi przyjaciele. Zrobią, co im powiesz. To wszystko, co, jak mi mówiłeś, umieją robić...

    - Tak, cząsteczki, zdolność zmartwychwstawania, zdolność Boże zmiłuj się - zbudowania planety...

    Knefhausen mógł kontynuować wyliczanie umiejętności astronautów w nieskończoność, ale Prezydent przerwał mu niecierpliwie:

    - To już tylko kwestia dni, nim tu przylecą. Możesz sobie wyobrazić, czym dysponują! Broń palna, narzędzia - wszystko, a całe twoje zadanie to skłonić ich, by się przyłączyli do mnie w dziele przywrócenia Stanom Zjednoczonym Ameryki należnego miejsca. Postaram się, aby im się to opłaciło, Knefhausen! I tobie też. Oni...

    Prezydent przerwał patrząc uważnie na uczonego. Wreszcie krzyknął: - Knefhausen! - i skoczył, by go podtrzymać.

    Za późno. Uczony upadł bezwładnie na deski. Wezwany strażnik pobiegł po lekarza Białego Domu, który przykuśtykał tak szybko, jak mu na to pozwalały chore nogi i przesiąknięty piwem mózg. Ale przybył zbyt późno.

    Wszystko było spóźnione dla Knefhausena, którego zawiodło stare serce... jak się okazało w parę dni później (gdy wielkie złociste statki z Alfy-Alef wylądowały i wyszli z nich inteligentni i straszni członkowie załóg, by oczyścić Ziemię) - we właściwym momencie.

przekład : Jerzy Wilczyński

    powrót